teatr w wałbrzychu teatr w wałbrzychu
A A + A ++
ikona ikona

„Śpij pięknie” Paweł Soszyński, Dwutygodnik.com, 06.2017

„Gdyby Pina nie paliła, to by żyła” Cezarego Tomaszewskiego to spektakl poruszający, skromny, często piekielnie śmieszny, a przy okazji – przekonujące, bo niewymuszone, pożegnanie zmarłej reformatorki tańca

Trudno zliczyć strony, które w literaturze poświęcono papierosom. Ich fanatykiem był Tomasz Mann, który twierdził wręcz, że je tylko po to, by później zapalić. Kawa i papieros. Alkohol i papieros. Sztuka i papieros. Artysta palacz to wizerunek tak częsty, że aż pretensjonalny. O papierosie jako rekwizycie teatralnym można by napisać monografię. Można też, okazuje się, zrobić przedstawienie. Cezary Tomaszewski bierze ten motyw na warsztat w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. „Gdyby Pina nie paliła, to by żyła” to ironiczna, serdeczna pochwała tytoniu, dotkliwy spektakl o śmiertelności, o tym, że nie tylko papieros, także sztuka to wykańczający nałóg. Kto lepiej miałby o tym wiedzieć, niż tancerze wspinający się na szczyt po siniakach, zwichnięciach i skręceniach, by na starość wspominać lata świetności na rencie inwalidzkiej.

Pina Bausch paliła – namiętnie, bezustannie. W chmurach papierosowego dymu stworzyła swój fenomenalny teatr tańca. Zmarła w 2009 roku, pięć dni po zdiagnozowaniu raka; do szpitala trafiła skrajnie wyczerpana, z zapaleniem oskrzeli, ledwie oddychając. Los chciał, że jej zespół przebywał tego dnia we Wrocławiu, gdzie pokazywał spektakl „Nefés” [Oddech]. To właśnie on stał się ramą dla wałbrzyskiego przedstawienia. Nic dziwnego, trudno o bardziej znaczący zbieg okoliczności: Wałbrzych oddalony o godzinę jazdy pociągiem od Wrocławia, oddech, którym – jak się okazało – tancerze żegnali się z wielką artystką pogrążoną w dusznościach. Wszystkie te elementy splatają się jak warkocz. Na szczęście Tomaszewski nie nadużywa zbiegów okoliczności, pozostawia je do rozpatrzenia widzom. Sam kontynuuje wątki porzucone w „pieśniach miłości i śmierci” z krakowskiej Cricoteki, gdzie śmierć była czymś nie tyle nieuchronnym, co witanym z pobłażliwym uśmiechem, dzięki któremu „Requiem niemieckie” Brahmsa nagle zabrzmiało jak nucona pod nosem piosenka. Także „Pina…” odziera śmierć z tragedii, wprowadza ją w sferę ulotnego papierosowego rauszu. Stąd parodia pożegnalnych bilecików, które wysyła na pogrzeb Bausch establiszment: „Widziałam każde Twoje, a Ty mojego nigdy” – to karteczka od Mai Kleczewskiej. „O mnie też ostatnio wystawiają. Śpij pięknie” – dorzuca Wioletta Villas.

Zadziwiające, jak Tomaszewski – biorąc wszystko w nawias – właśnie dzięki niemu ściąga to, czego się dotknie, mocno na ziemię. Na ziemię trafia więc także zespół Piny, „pogrążony w rozpaczy” – o czym donosiły z przejęciem polskie gazety. Już od początkowego hołdu dla zmarłej, gdy w baletowym szpalerze przekazują sobie czule papierosa z ust do ust, wałbrzyscy aktorzy odcinają się od „wielkiej rozpaczy”. Zamiast niej pojawiają się wspomnienia pierwszych dymków. I gdy Włodzimierz Dyła wykrzykuje „ja palę!”, to brzmi to, jakby wołał: „ja żyję!”. Cały zresztą spektakl łączy prywatne nikotynowe zwierzenia aktorów z aluzjami do spektakli niemieckiej choreografki. Jednak osią, wokół której wszystko się kręci, jest drobny rekwizyt, bibułka napełniona tytoniem.

Nic dziwnego, że w kulminacyjnym momencie nad scenę zjeżdża wielka boska prawica z papierosem, a samą scenę zasypuje deszcz kiepów – ta ironiczna apoteoza jest przewrotnym hołdem dla Bausch. To jej dłoń i wypalone przez nią papierosy. To, można powiedzieć, także dzieło jej życia. Czy też, prościej – jej życie. Gdyby Pina nie paliła, to by jej nie było, czy też byłaby, ale inna, nie wiadomo jaka. Gdyby nie paliła, nie byłoby „Cafe Muller” – jej tanecznego arcydzieła. Tomaszewski nie sili się tu na szczególnie zawiłe traktaty. Nie to jest siłą jego teatru.

Siłą Tomaszewskiego jest uporczywe dążenie do czegoś, co z braku lepszego pomysłu nazwałbym zgodą, pogodzeniem się z faktem, że koleje naszego losu są takie i owakie, najczęściej śmieszne, i odarcie tego samouświadomienia z przykrości, jaka zwykle śmieszności towarzyszy. W tym sensie melancholijny, satyryczny nawias jest tu jednocześnie nagą, pozbawioną finezyjnej nadwyżki prawdą, jak odarty z ciała szkielet, na którym Rozalia Mierzicka ćwiczy figury taneczne.

W swoim spektaklu Tomaszewski pokazuje, że najprawdziwsze olśnienia są sumą przypadków, dziwactw, ironii losu, dwóch wypalanych dziennie paczek papierosów, a Tomasz Mann napisał swoje powieści, bo z łóżka ściągało go euforyczne podniecenie, że zaraz zapali. I ten fakt był bardziej olśniewający, było w nim coś prawdziwszego, niż w kolejnych tomach jego prozy. Mówi o tym ostatnia scena „Piny…”, w której Włodzimierz Dyła chce nam koniecznie pokazać światło księżyca – oto punktowy reflektor odbija się w powoli odsłanianym przez aktora brzuchu. W tym absurdalnym numerze spotyka się magia teatru i uczciwość wizji artystycznej Tomaszewskiego, i jeszcze coś więcej – niepoprawne i nie tak podniosłe, często biorące się z wygłupu źródło sztuki.

„Pina…” to także dowód na to, że artystyczny, eksperymentalny teatr może być prosty, czytelny, pod warunkiem, że zamiast tyrad o empatii sam stanie się empatyczny. Tomaszewski jest w tym mistrzem. Nikt jak on nie potrafi inspirować się awangardą przełomu XX i XXI wieku, by mówić z humorem i jasno do każdego odbiorcy. Może dlatego, że ma alergię na abstrakcje i konceptualizmy. Wszystko jest tu zawsze dotkliwie blisko najprostszych i najbardziej zagadkowych doświadczeń codziennego życia. Dzięki temu powstał spektakl poruszający, skromny, często piekielnie śmieszny, a przy okazji – przekonujące bo niewymuszone pożegnanie zmarłej reformatorki tańca.

Paweł Soszyński

dwutygodnik.com

06.2017