Termin „syllogomania” brzmi intrygująco, porusza wyobraźnię, a jednocześnie jest w nim jakaś solidność, powiedziałbym nawet majestatyczność. Utworzony dzięki połączeniu dwóch starogreckich słów (syllambanein, czyli „zbierać”, oraz mania, którego znaczenia nie trzeba chyba tłumaczyć), odnosi się wszakże do czegoś nazbyt przyziemnego i nieco niedorzecznego. Chodzi bowiem o „trudności z pozbywaniem się rzeczy nieużytecznych bądź o małej dla innych osób wartości”. Dolegliwość ta, co ciekawe, wcale nie jest rzadkością. Wikipedia donosi, że „w USA i Europie osoby dotknięte syllogomanią stanowią 2–6% populacji”. Mowa więc o zjawisku wyjątkowo rozpowszechnionym.
Michał Buszewicz idzie dalej i sugeruje, że „skłonność” taką w niektórych przypadkach należy wręcz uznać za cechę narodową. Tytuł jego wałbrzyskiego przedstawienia brzmi: Polak sprzeda zmysły, więc nietrudno się domyślić, o jakim narodzie jest mowa. Już pierwsze zdanie, które w nim pada, stwierdza dość bezapelacyjnie, że „mieszkamy w kraju, w którym nie przywiązuje się wielkiej wagi do rzeczy nowych”. Lecz zarówno stroje zgromadzonych na scenie postaci (kolorowe habity, niczym z imprezy w domu wariatów), jak i wykonana wcześniej błazeńska grupowa choreografia podkreślają, że chodzi raczej o wyczucie, metaforę czy prowokację niż o poważną socjologię.
Wątek ten został zapożyczony z debiutanckiej książki reportaży Konrada Oprzędki o tym samym tytule. W niej dziennikarz i pisarz kreśli szeroki obraz Polski, układając mozaikę z historii i głosów zebranych na forum ogłoszeń internetowych. Jak zapewnia jeden z bohaterów spektaklu: „Kto napisał w życiu choć jedno ogłoszenie, ten na chwilę stał się poetą”. Dzięki tej poezji, pomnożonej przez przypadek oraz skalę opisywanego zjawiska, zawiązała dość osobliwa wspólnota, w której towarzystwie spędzimy kolejne półtorej godziny.
Ośmioro jej członków niewiele właściwie łączy, poza jednym – „kłopotliwymi relacjami” z rzeczami. Nie wszystkimi. Tylko tymi, których nie potrafią ani sprzedać, ani wyrzucić. Bo jaką cenę wyznaczyć sweterkowi po babci? Zresztą, może tylko ci się wydaje, że nie jest ci w nim do twarzy? Czy kogoś zainteresuje porcelanowy królik z napisem „Kocham Cię”, którego w dzieciństwie dostałeś od mamy? A co począć z kartonem książek pozostałych po rozstaniu z dziewczyną? Czy wypada wyrzucić kamień, którym puściłaś siedem kaczek na wodzie i który z takim trudem potem odnalazłaś? A bombkę z jedynej w twoim życiu udanej Wigilii? W jaki sposób w ogóle zmierzyć ich wartość sentymentalną? Jak się od owego zawartego w rzeczy naddatku uwolnić?
Chwaliłem już zespół Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu przy wielu okazjach. To utalentowany i pełen jaskrawych osobowości kolektyw, a najlepsze spektakle wychodzą im zazwyczaj wtedy, gdy aktorzy i aktorki sami świetnie się bawią na scenie. Polak sprzeda zmysły wydaje się być jednym z takich przypadków. Odpowiedzialny zarówno za reżyserię, jak i za scenariusz Buszewicz proponuje zespołowi metateatralną zabawę, spotkanie anonimowych „rzeczoholików”, podczas którego każdy (oprócz chyba Joanny Łaganowskiej) dostaje czas na osobiste zwierzenia.
Każdemu takiemu „solo” zawsze towarzyszy gotowa do pomocy reszta członków grupy. Z chęcią zilustrują oni cudze opowieści, odegrają przydzielone im role, za pomocą podręcznych środków naszkicują odpowiedni pejzaż dźwiękowy. Czasami, co prawda, robią to niezbyt poradnie, jedynie markując pewne czynności, albo pozwalają sobie na głupawe sztubackie żarty, lecz nie dopatrzymy się w tym żadnej złośliwości, żadnej antypatii. Uczestniczymy więc w czymś na kształt seansu teatru terapeutycznego czy zajęć z psychodramy. Stąd też głównym elementem przygotowanej przez Dorotę Nawrot scenografii jest niewielka scena estradowa, z tyłu której widnieje rozwarta paszcza gigantycznej „żabci” w postaci czerwonych kotar. Konstrukcję otaczają liczne, jak na targowisku, szyldy (kantor, sklep wędkarski, jubiler) oraz zawieszone na sznurkach kreskówkowe chmurki. Czyli nadekspresja, zgrywa, kicz i puszczanie oka do publiczności – wszystko to, co Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu tak lubi i w czym jest tak dobry. Całości dopełnia szalona choreografia Marceli Lopez, czego przykładem niech będzie taniec kubeczka, który nie chce zmieniać właściciela, w wykonaniu Wojciecha Marka Kozaka albo cała seria pantomimiczno-akrobatycznych intermediów Doroty Furmaniuk, skupionych dookoła „prezentu Schrödingera”, który ta boi się otworzyć, ponieważ nie chce się zawieść jego zawartością.
Na szczęście w całym tym szaleństwie niewątpliwie jest metoda. Spektakl jest zadziwiająco wręcz konsekwentny dramaturgicznie i spójny estetycznie. Buszewicz sprawnie stopniuje napięcie i dyryguje nastrojami na widowni. Działa wielopoziomowo, nieraz łącząc humor i melodramatyzm, jak w scenie z bohaterką Ireny Wójcik. Podczas aukcji firanki, którą robiła na szydełku jej mama w ostatnich miesiącach swego życia, nieustannie podnosi cenę wywoławczą. Rozstanie się z tym przedmiotem jest dla niej tyleż pożądane, co niemożliwe do zaakceptowania.
Bo przecież nie o rzeczach – albo raczej nie tylko o nich – tu mowa. Przesłanie wałbrzyskiego przedstawienia jest uniwersalne. Twórcy pochylają się w nim zarówno nad fenomenem fetyszy, jak i nad chwiejną i zagadkową architekturą naszej tożsamości, celując w kondycję ludzką jako taką. „Tragiczny dylemat” człowieka, jak ujmuje to postać Mikołaja Krzeszowca, polega na tym, że wszystko przemija, a przy akompaniamencie tykania zegara da się jedynie „przeżyć dni, ale nie życie”. W tej sytuacji zgromadzone przedmioty niczym muszle mamią nas zachowanym w sobie echem minionego, stając się jednocześnie niemymi świadkami kolejnych „nigdy”, których nieuchronnie przybywa z każdym dniem naszego życia.
Przyznam, że takich przedstawień jak Polak sprzeda zmysły ostatnio zdecydowanie mi w teatrze brakuje. Chciałoby się bowiem więcej wieczorów bez upartego przekonywania przekonanych w jakże słusznej sprawie, dzielenia świata na „naszych” i „waszych”, ratowania planety i nieznośnego patosu, bez jakże tragicznych tragedii i stawiania bezczelnych eksperymentów nad cierpliwością widzów. Zamiast tego wolę zabawną, lekką, lecz refleksyjną opowieść z nutkami nostalgii o wyrozumiałości dla tego, co w nas ludzkie, arcyludzkie. Zwłaszcza że spektakl Buszewicza niesie w sobie spory pokład nadziei. Wcale nie chodzi o to, że pewnego dnia uwolnimy się wreszcie od rzeczy kłopotliwych lub naprawimy relacje z nimi, tylko o rozejrzenie się dookoła, żeby je wreszcie dostrzec wszystkimi niesprzedanymi jeszcze zmysłami i otworzyć się na mikrodramaty takich samych dziwaków jak ty. Z których każdy na swój sposób boryka się ze wspólnym nam wszystkim „tragicznym dylematem”, a mimo to gotowy jest wysłuchać, spróbować zrozumieć, może nawet pomóc. Tylko tyle i aż tyle.
Henryk Mazurkiewicz
teatralny.pl
[link do źródła]
07-02-2024