Niełatwym jest opowiedzenie o Daisy w Wałbrzychu, a jednocześnie właściwie nie ma ku temu lepszego miejsca, ponieważ od lat wałbrzysko-pszczyńskiej księżna uważana jest za największą lokalną osobistość. Trudność polega także na tym, że jest postacią, wokół której narosło mnóstwo mitów. Oczekiwania lokalnej publiczności przed premierą „Daisy” w wałbrzyskim Teatrze Dramatycznym z pewnością były wysokie. Wiem, co mówię, bowiem sama jestem z Wałbrzycha. Wieść o tym, że powstanie sztuka o tej kobiecie sprawiła, że moje serce zabiło szybciej i jestem pewna, że nie tylko moje. Znaczenie tej postaci dla mieszkańców miasta zostało zaznaczone w zabawnej scenie z górnikami, gdy ci jako przedstawiciele wałbrzyszan wskazują za co miejscowi mogą być wdzięczni księżnej.
Oprócz tematu, także forma przedstawienia łącząca musical z widowiskiem dramatycznym nie jest przypadkowa. Ma to uzasadnienie w życiorysie głównej bohaterki. Posiadała ona talent wokalny, pragnęła kariery. Spektakl jest zatem niejako spełnieniem jej marzeń, których za życia nie udało jej się zrealizować. Za sprawą Małgorzaty Walendy Daisy stanęła na scenie niczym najprawdziwsza diva.
Realizatorzy w pełni wykorzystali możliwości, jakie daje wałbrzyski teatr (w tym potencjał zespołu), a niedogodności (na przykład niewielkie wymiary sceny) przekuli w atut, za co należą się im słowa uznania. Reżyser Konrad Imiela (wieloletni dyrektor wrocławskiego Capitolu – jednej z najbardziej cenionych scen muzycznych w Polsce) zapanował nad tym, by spektakl nie ocierał się o karykaturę czy pastisz, choć jest to historia niemal rodem z Disneya, a i urodą, dobrym sercem i wrodzoną mądrością Daisy nie ustępuje księżniczkom z Disneylandu.
Tekst jest przystępny, nabudowanie znaczeń mogłoby zadziałać przytłaczająco dla akcji, a czarująca baśniowość zostałaby utracona. Szczególnie dobrze zostały napisane role żeńskie, zwłaszcza te grane przez wspomnianą Małgorzatę Walendę i aktorki odgrywające postaci kobiet z jej rodziny: Kingę Zygmunt i Dorotę Furmaniuk. To silne charaktery, ich działania są sprawcze dla akcji, a ich relacje śledzi się ciekawie.
Przedstawienie dostarcza wrażeń przede wszystkim wizualnych, nie jest podróbką musicalu. Światła w opracowaniu Jakuba Frączka grają w każdej scenie bez fałszu, w znaczący sposób budując ich charakter i nastrój. Dzięki nim dużo łatwiej było znieść nieco nużącą pierwszą część spektaklu, reflektory wręcz tańczyły, żonglowały kolorami. Znakomicie dopełniały się z przemyślanymi kostiumami i przestrzenią. Scenografia (Anna Haudek) jest skromna, współczesna, aczkolwiek wydarzenia osadzone są lata temu (akcja zaczyna się około 1891 roku, kiedy miejsce miał ślub Daisy z pszczyńskim księciem). Długa lustrzana bryła w centralnej części sceny raz jest długim stołem na przyjęciu, innym razem wybiegiem podczas pokazu mody. Światła odbijając się od niej malowały wibrujące kształty na podwieszanych zasłonach – czasem zwiewnych i gładkich, innym razem metalicznych lub koronkowych. Kostiumy Agaty Bartos w większości były wierne czasom, lecz równie minimalistyczne jak dekoracja. To one (oprócz zegara sygnalizują, w jakim momencie opowieści znajdują się bohaterowie) pozwalają nam zdać sobie sprawę, że nie wszystkie postaci należą do czasów współczesnych księżnej. W przypadku ubrań jej synów kostiumografka pozwoliła sobie na zabawę modą z epoki, igrając z krojami, tworząc wariacje na temat strojów dworskich.
Do znakomitej warstwy wizualnej nie przystaje muzyka Grzegorza Rdzaka. Piosenkom brakuje wyrazistości. Wyjątkiem, przełamującym ich dość jednostajną dynamikę, jest zaskakujący motyw rave’owy. Nie rozumiem decyzji dotyczącej ukrycia muzyków za ażurowymi kurtynami. Grające z tylu muzyczne trio znakomicie dopełniłoby konwencję przyjęcia, na której oparty jest spektakl.
Przedstawieniu nieco brakuje rytmu, tempa, zapadających w pamięć songów, niemniej jest to rzetelna produkcja – w stosunku zarówno do postaci, jak i widzów, zwłaszcza tych lokalnych. Im przecież nie trzeba streszczać historii głównej bohaterki. A jeśli ktoś jej nie zna, to obejrzenie tego spektaklu jest idealnym pretekstem, żeby wiedzę pogłębić. Dużą jego zaletą jest to, że nie idealizuje ani postaci księżnej, ani jej życia. Pozwala widzom wzruszyć się, zadumać. Doceniam też, że mimo mitu Daisy w Wałbrzychu, pokazano jej narodowo-tożsamościowe zmagania i jednocześnie szarości życia.
Aleksandra Puk
Nowa Siła Krytyczna
[link do źródła]