„Pytają mnie czy wierzę w Boga. Wierzę w Boga. No to pytają dlaczego jeśli Bóg istnieje, wszystko źle się układa? Ja nie wiem”.
„Opowieści plemienne” to poetycka przypowieść o wielkim i niespełnionym marzeniu – o Polsce, która nam się nie udała. O nieznośnej lekkości narodowego bytu, skarlałego od ciągłego skrywania się za „grubą kreską”, której nie było. O świecie toczonym poczuciem winy, który moralny niepokój zamienił na rozpolitykowaną szarpaninę albo na gnuśną i obrzydliwą „małą stabilizację”. To opowieść o klęsce „wystarczająco dobrego” świata, w którym „wystarczy być” – o klęsce argumentów przeciw marzeniom.
Skromnym, zrealizowanym jakby na uboczu spektaklem, Podstawny stawia wielkie pytania o nas, o Polskę. Metaforą tej Polski czyni blok z wielkiej płyty – relikt epoki marzeń o powszechnej równości, ojczyzna pozornej intymności zmultiplikowanych klatek.
Oto za sprawą świetnej, składającej się z kilku ledwie elementów scenografii Kai Migdałek, gromadzimy się w nieco surrealistycznej przestrzeni. Jakaś przedziwna, ledwie oświetlona piwnica, wypełniona wodą, w której dryfuje zatopiona lodówka. Nieustannie towarzyszą nam wyświetlane na wielkim ekranie słowa, obrazy, filmy. Ich rytm porządkuje pogmatwaną, patchworkową opowieść.
W tej niezwykłej podróży spotykamy figury organizujące zbiorową wyobraźnię naszego transformacyjnego 25-lecia. Postaci zaopatrzone w dziwaczne atrybuty niczym bohaterowie XIX-wiecznych powieści awanturniczych o wymierających Indianach są jak rozbitkowie dryfującej ku ostatniemu z brzegów arki.
I oto na skraju globu, w mroźnej Laponii, w piwnicy ostatniego bloku z wielkiej płyty, pomnika klęski modernistycznego marzenia Le Corbousiera, niczym w zapomnianej, niemal zupełnie już nie odwiedzanej sali Muzeum Historii Naturalnej, zbierają się widma, by po raz ostatni odprawić swój anachroniczny rytuał.
Krystyna Janda (w brawurowej interpretacji Sary Celler Jezierskiej) przychodzi jako bohaterka drugiej części „Dekalogu”, rozdarta pomiędzy miłością do umierającego męża himalaisty oraz nienarodzonego dziecka, by w akwarystycznej sekwencji wizyty, w wypełnionym melancholijnym szumem wody oraz radosnymi okrzykami dzieci basenie, z pomocą powłóczystych spojrzeń, pauz i dłużyzn, subtelnie rozprawić się z toposami arcydzieł kina moralnego niepokoju.
Ostatecznie przecież tyle się już tego antyku nagrała, tyle tych flaków z siebie nawywalała, tych łez wylała na scenie i przed kamerą. I po cóż? Zupełnie bez sensu. Teraz, po którym to już z kolei zakręcie, dorosła, robi porządny teatr dla klasy średniej. Bo przecież jak każdy przeciętny Polak, lubi dobrze grany teatr przede wszystkim, lekko grany, nie dociskany. Cały dzień ciężko pracuje, jest zmęczona, więc wieczorem gra na deser.
Wytatuowana, odziana w skórę Żydówka (Rozalia Mierzicka), przewrotnie pogrywając ze stereotypem wojującego syjonizmu, wzmaga erotyczną fascynację młodego konserwatysty (Piotr Mokrzycki), który ostatecznie w miłosnym szaleństwie symbolicznie ochrzci ją wodą zalewającą piwnicę.
W inspirowanej postacią Krall figurze młodej Żydówki, ujawnia się jej cała ambiwalencja. Mroczna zmysłowość współgra z niewinnością dziecka, skazanego na śmierć obojętnością dobrej chrześcijanki – Profesor etyki (Mirosława Żak) obecnie, to jest przez resztę życia, zmagającej się z brakiem poczucia winy, próbującej ukonstytuować swe człowieczeństwo, swą tożsamość, działalnością PRO LIFE. Bo ostatecznie przecież „Nie wolno zabijać ludzi! Nawet Żydów”.
Jest i szaman, uwikłany w podziemie aborcyjne doktor Tadeusz Mazowiecki (Ryszard Węgrzyn), ostatni moralny autorytet czasu przemian. Zmęczony, przygnieciony poczuciem bezradności i klęski, u kresu życia poświęcający swą wiarę, by nakłonić Krystynę do urodzenia dziecka.
„Skąd Zło?” – zastanawia się Mazowiecki – „Skoro Bóg jest?”
Przypuszczam, że Bóg tak jak i pan czy pani, kocha więcej niż jednego człowieka. A macie przecież różne interesy”.
W nieoczywistej, gęstej od znaczeń i symboli przypowieści kino Kieślowskiego miesza się z propagandowymi przemówieniami, mistyczna kraina Laponia, z wielka płytą, poetyckie songi autorstwa Anny Steli przeplatają się z wrzaskliwymi zdaniami, a filmowe klisze współistnieją w subtelnym teatralnym laboratorium.
Są w tym spektaklu dwa kluczowe monologi. Dwie sceny obnażające ponury raczej kres wspólnej, a jednak osobnej wędrówki.
Zamiast długo oczekiwanego drugiego exposé pierwszego niekomunistycznego premiera Mazowieckiego, z ekranu przemawia do nas generał Jaruzelski, w swym słynnym przemówieniu, które miast wyczekiwanego przez dziatwę „Teleranka”, wyemitowała TVP w niedzielny poranek.
Pamiętne słowa, które tak boleśnie przerwały „karnawał solidarności”, początkowo budzą w nas wyłącznie gniew i frustrację. Po chwili jednak dociera do nas, że przerażająca diagnoza nadciągającej, a może permanentnej katastrofy, bardziej być może nawet metafizycznej niźli gospodarczej, bankructwa wspólnoty, wzajemnej wrogości, zagubienia, niesprawiedliwości, nieufności, tego bolesnego rozminięcia, wybrzmiewa dziś wciąż zdumiewająco aktualnie.
Z niedosięgłych szczytów, po 25 latach od swego zaginięcia, w roku wielkiego przełomu, powraca z odmrożoną twarzą Jerzy Kukuczka ( Dariusz Skowroński). Tam na górze naoglądał się serialowego „Dekalogu”, pełnego dłużyzn, niedoświetlonych, szarych kadrów, pustych pomieszczeń, skupionych gestów i gęstniejącej atmosfery. A teraz wraca by przyjrzeć się temu, co stało się z wielkim marzeniem o pokojowej rewolucji, wspaniałym snem o wolności.
„Jeśli się dobrze przyjrzycie, zobaczycie jeszcze w wodzie kamienie, które wyznaczają bieg tamtej drogi, którą nie poszliśmy. Ale to już nieaktualne. I nigdy nie było” – powiada dopiero co odtajały himalaista – „Zmarnowaliśmy 25 lat. Jedyne, co nam się udało, to nie zbankrutować”.
I może dlatego bohaterowie wałbrzyskiego spektaklu – choć wyraziści, przynależni konkretnym umysłowym formacjom, reprezentujący historyczne wybory, pozornie uwikłani w ideologiczne spory – wycofują się. Nie zabiegają już o naszą uwagę. Nie walczą o jedynie słuszne historyczne zwycięstwo. Nie korzystają też, z kilku co najmniej wyśmienitych okazji, by „dać w twarz” widzowi. Z wolna osuwają się w szarą magmę pogmatwanych wspomnień. Nie szukają już wielkich rozstrzygnięć, nie zadają najważniejszych pytań.
W tej pełnej symboli i znaczeń polifonicznej story wszystkie najistotniejsze tematy, rozmowy o kształcie „nowej Polski”, o nowym fundamencie wspólnoty, wybrzmiewają jakby skarlałe, niepewne, pozbawione swej moralnej legitymacji.
I choć „Opowieści plemienne” dostarczają tak wielu dowodów, że ów zaklęty krąg szamana nie może się domknąć, bo nie ma już żadnych „nas” – a wspólnota istnieje jedynie pozornie, zbudowana z jakiś odpadów, śmieci, kompulsywnie chomikowanych strzępów wspólnej pamięci, tożsamości i idei – to jednak w jednej z ostatnich scen spektaklu pojawia się ledwie rozbłyskujący, naiwny płomyk nadziei.
„Została z tym pani sama, ja widziałem, nikogo nie było, kiedy pojawiły się dwie kreski. Ale czasami warto wyjść. Wyszła pani do nas. Ja wiem, że to nie była pani decyzja, ale my tutaj zostaliśmy, my wszyscy mamy tak różne zdania, ale czy można dotknąć brzucha? Ja pierwszy, a potem cała reszta”.
„Pocztówka znad krawędzi”
Michał Centkowski
12-03-2014