Po naszych scenach przechadzają się Jarosław Kaczyński, ksiądz Jankowski, generał Jaruzelski, biskup Paetz, wykształciuchy, kombatanci drugiej wojny światowej i Solidarności. Burleska polityczna miesza się z horrorem i motywami klasyki narodowej. Czy coś z tego wynika?
ANETA KYZIOŁ
Dramatopisarz i dramaturg Paweł Demirski, chcąc zareklamować swoją najnowszą sztukę "Był sobie Polak, Polak, Polak i Diabeł, czyli w heroicznych walkach narodu polskiego wszystkie sztachety zostały zużyte", którą wyreżyserowała Monika Strzępka, zrobił listę tego wszystkiego, czego należy się spodziewać, wybierając się do wałbrzyskiego teatru: "Aluzji politycznych, raczej współczesnych, postaci, które kogoś wyraźnie przypominają, nawiązań do historii, zwłaszcza nowszej, nawiązań do wydarzeń aktualnych, cokolwiek kontrowersyjnych, języka ulicy, z wulgaryzmami włącznie".
Jeśli do tej wyliczanki dorzucimy wzorowane na Monty Pythonie i "South Parku", nie oszczędzające żadnych świętości, anarchistyczne poczucie humoru, efekty zaczerpnięte z amerykańskich horrorów klasy C oraz aktorski dystans do granych postaci, dostaniemy dość dokładny portret większości ostatnich premier młodego teatru.
„Zarzuca się młodym, że robią teatr polityczny, kabaretowy, plakatowy. Tymczasem takiego teatru nie ma. A powinien być, on jest nam teraz najbardziej potrzebny. Trzeba znajdować nowe, lekkie, komunikatywne formy dla ważnych tematów. Nadchodzi czas komedii" – prorokował z okazji Dnia Teatru reżyser z pokolenia trzydziestolatków Michał Zadara.
Komedii – tak, ale bardzo specyficznych. Jak wszystko, co dotyka spraw polskich.
Rząd brudnych dusz
Proroctwo Zadary już się spełnia – całkowicie wbrew powiedzeniu, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju – najsilniej widać to po twórczości Pawła Demirskiego (rocznik 1979). O tematach z pierwszych stron gazet: lustracji, próbach rewizji stosunków polsko-niemieckich, aferach obyczajowych i korupcji, mówi językiem trzydziestolatków, będącym mieszanką cytatów z piosenek Kultu i Republiki, gazetowych tytułów, kwestii filmowych, komiksowych dymków, sloganów reklamowych, a nawet przemówień papieża. Dostaje się po równo: czerwonym i czarnym, liberalnym i solidarnym, oglądaczom TVN24 i słuchaczom Radia Maryja. Za hipokryzję, lenistwo umysłowe, krótką pamięć, polski katolicyzm od święta i podszyty strachem i kompleksami patriotyzm, za słomę wiecznie sypiącą się z butów.
We "From Poland with Love" (wystawione w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku) pytał, jak ma się wychowanie patriotyczne, wypalanie w głowach dzieci wierszyków typu "Kto ty jesteś? Polak mały", do braku perspektyw na dobrą przyszłość i przymusowej emigracji zarobkowej. Co będzie dla młodych ludzi "bardziej biało-czerwone": flaga kraju, który ich nie chce, czy raczej truskawki z bitą śmietaną albo zużyta podpaska?
W opartej na motywach wziętych z Mickiewiczowskich "Dziadów" sztuce "Dziady. Ekshumacja" (wystawionej przez Monikę Strzępkę we wrocławskim Teatrze Polskim), zamiast o narodowym cierpieniu, opowiedział o narodowych grzechach. Na Zaduszki, do obitej boazerią kaplicy z ołtarzem (w tabernakulum piecze się kebab) pełniącym również rolę estrady, przybywają kombatanci wojenni, Konrad i ksiądz-showman, stylizowany na amerykańskiego kaznodzieję telewizyjnego. Pierwsi przyszli wspominać chlubną wojenną przeszłość, ale ciągnące za nimi widma ofiar żydowskich pogromów z Kielc i Jedwabnego, dyndających na drzewach Wołynia, zgniecionych przez czołgi na ulicach czeskiej Pragi upominają się o swoją prawdę. Wielka Improwizacja Konrada zamienia się w wyznanie grzechów człowieka, któremu spełniło się marzenie – dostał rząd dusz polskich, tyle tylko, że cena, jaką za to zapłacił, była nadmiernie wysoka: trzeba było podpisać, sprzedać się. Dziś jest zbankrutowanym politykiem, rodzajem Mickiewiczowskiego Senatora. Ale i duszom daleko do ideału – są na miarę swojego rządcy: brudne, skundlone, z całą listą win wpisanych do akt.
Jedną z nich – antysemityzm – bierze pod lupę kolejna sztuka Demirskiego, wystawiona przez Wojtka Klemma w warszawskim Powszechnym "Omyłka", wykorzystująca motywy z noweli Bolesława Prusa i "Mendla Gdańskiego" Marii Konopnickiej. Przedstawienie ma sporo błędów, momentami ociera się o banał, ale daje trafną analizę wychowania patriotycznego po polsku, w którym nad wartościami pozytywnymi górę bierze strach przed Obcym, ksenofobia, antysemityzm i gdzie – jak pokazuje wygłaszany przez aktorów zapis zeznań uczestników pogromu kieleckiego – nieraz piknik płynnie przechodził w lincz. Efektem takiego wychowania jest w spektaklu Kasjer – w oficerkach i koszulce reprezentacji mógłby być wszechpolakiem – z przylizanymi na Hitlera włosami wygłaszający swój program dla Polski: "wyłapać, zamknąć, rozliczyć, oczyścić".
Najnowsza produkcja Demirskiego, wspomniana już bulwarówka polityczna "Był sobie Polak, Polak, Polak i Diabeł, czyli w heroicznych walkach narodu polskiego wszystkie sztachety zostały zużyte", dzieje się na ławce rezerwowych, ustawionej przy boisku piłkarskim. Czy można sobie wyobrazić lepszą scenerię do rozmów na tematy narodowe?
Wszelkie podobieństwo nieprzypadkowe
Na ławce rezerwowych zamiast piłkarzy siedzą worki z ciałami. Wyjdą z nich polskie upiory, wersja z XXI w. Wśród nich charakterystyczna postać w ciemnych okularach i obwieszonym orderami mundurze, która wygłosi, jak to zwykła czynić w każdą rocznicę 13 grudnia, formułkę-usprawiedliwienie decyzji wprowadzenia stanu wojennego. Z worka stojącego obok wydobędzie się arcybiskup-pedofil, też o znajomych rysach. Z kolejnych wyjdą postacie, które pierwsze przychodzą do głowy przeciętnemu mieszkańcowi Unii Europejskiej na hasło Polska: więźniarki Auschwitz i turysta z Niemiec na sentymentalnej wycieczce w Gdańsku, kiboli (w barwach Widzewa) i młoda dziewczyna z serii gotowych na wszystko, byle się wyrwać, oraz chłopak w depresji spowodowanej wyjazdem rodziców za chlebem… Ta wesoła trupa da okraszone cmentarnymi żartami show pod hasłem "bestiarium polskie".
Osoby z pierwszych stron gazet znajdziemy nie tylko u Demirskiego. Także w uwspółcześnionej przez tandem dramaturgiczno-reżyserski: Bartosz Frąckowiak – Wiktor Rubin, granej w gdańskim Teatrze Wybrzeże "Lilli Wenedzie" Słowackiego. Autorzy w opisanych przez wieszcza nowoczesnych, wyzwolonych Lechitach i tradycjonalistycznych, konserwatywnych Wenedach zobaczyli wprowadzony przez Jarosława Kaczyńskiego podział na Polskę liberalną i solidarną. Funkcja prezesa, dzielącego i rządzącego, przypadła w sztuce wróżce Rosie Wenedzie. Jej wypowiedzi naszpikowane są krypto cytatami z przemówień premiera: o wierze leżącej u podwalin polskiego narodu, o rodzimej tradycji, która ma ocalić nasz naród w konfrontacji z innymi itd. Jednak podział przez nią wprowadzony okaże się sztuczny, obie Polski wyznają bowiem jedną religię: konsumpcjonizm, symbolizowany przez luksusowe spa. Na bogactwo nie ma odpornych, czego dowodem przemiana Świętego Gwalberta, misjonarza, który do świata liberałów przybywa jako Ojciec Dyrektor, ale szybko się asymiluje i już w białym garniturze księdza Jankowskiego popija z władzą wino Monsignore…
Jeszcze dalej w wykorzystaniu postaci premiera poszli twórcy średnio udanej, również gdańskiej, inscenizacji "Grupy Laokoona" Tadeusza Różewicza. Utrzymane w stylistyce sitcomu przedstawienie nie tylko inkrustowali bon motami szefa rządu i jego koalicjantów: "wykształciuchami", "małpami w czerwonym", "mundurkami" i hasłem "zero tolerancji", ale odtwarzają również hymn w prekursorskim wykonaniu premiera, a z żółtej kaczuszki uczynili część dekoracji. Widownia takie puszczanie oka wyraźnie lubi i każdą aluzję nagradza śmiechem i brawami.
Najbardziej ekstremalny przykład zawłaszczania współcześnie żyjących osób i ich medialnych wizerunków przez teatr mieliśmy w warszawskim Laboratorium Dramatu. Chodzi o wyreżyserowaną przez Annę Trojanowską "Szajbę" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, ochrzczoną przez prasę "pierwszym polskim political fiction na motywach kartoflano-bogoojczyźnianych".
Zaczyna się od tego, że województwo kujawsko-pomorskie postanawia zetrzeć z mapy IV RP i na jej miejsce proklamować Wielkie Kujawy. Terrorysta 99 groszy i jego towarzysz broni Zachar rozkręcają na Kujawach akcje partyzanckie i planują zamach na dożywotniego premiera Polski Mistera Ele i prezydenta Usa. Dzieci oglądają dobranocki, w których waleczny męczennik El Kujawa uczy je, jak zostać małymi męczennikami (profesor Bralczyk proponuje nazwy: "Mękujawi" lub "Kujawerzy"). Po zamachach kocyki ze szczątkami małych męczenników przynoszone są owiniętej w czador Matce-Kujawce, którą okazuje się żona Mistera Ele, która uciekła od męża, bo czuła się przez niego traktowana przedmiotowo…
Choć fabuła często dryfuje w luźno powiązany ciąg gagów (rozrzut od Monty Pythona po makabrę w stylu kreskówki "Włatcy móch"), aluzji, cytatów, gier intertekstualnych, w żonglerkę kliszami popkulturowymi, okraszoną absurdalnymi skojarzeniami, z "Szajby" przebija całkiem rozsądna myśl, że forsowanej przez polskie władze wizji patriotyzmu wcale nie tak daleko do ekstremizmu w wydaniu talibańskim.
Przekłuć ten balon
Starsi mistrzowie polskiego teatru, zarówno tworzący w nurcie głównym, jak Jerzy Jarocki czy Jerzy Grzegorzewski, jak i człowiek-symbol teatralnej alternatywy Jerzy Grotowski idee i wzory czerpali głównie z teatru rosyjskiego. Wyjątkiem był chyba tylko mający polsko-niemieckie korzenie Konrad Swinarski, który jako student odbył staż u Bertolta Brechta.
Od kilkunastu sezonów wektor naszego teatru stopniowo się przesuwał, aż odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni: mistrzami młodszego pokolenia reżyserów – od Krzysztofa Warlikowskiego i Grzegorza Jarzyny przez Maję Kleczewską, Jana Klatę, po Michała Zadarę i Monikę Strzępkę – są spadkobiercy teatru Brechta, wystawiający w berlińskich Volksbiihne i Schaubiihne Frank Castorf, Thomas Ostermeier i nazywany turbo-Brechtem epoki postindustrialnej Rene Pollesch.
Od nich uczą się, że teatr to narzędzie polityczne, a reżyser ma obowiązki nie tylko wobec sztuki, ale przede wszystkim wobec społeczeństwa. Podstawowym jest bezustannie pytać o stan świadomości narodowej, politycznej i społecznej współobywateli. Badać ich stosunek do przeszłości, do narodowych mitów, symboli, rewidować stereotypy. Otworzyć szafy, wyciągnąć trupy i podstawić je widzom pod nos.
Wśród najmłodszych reżyserów najpopularniejszy jest jarmarczny styl teatru Pollescha, w którym postacie z seriali i sitcomów wygłaszają parodie traktatów filozoficznych, socjologicznych i ekonomicznych, rozprawiając o tożsamości ponowoczesnej i zachowaniu indywidualizmu w świecie globalnej wioski, mnożą piętra gry, zderzają klisze, cytaty i konwencje.
Ale rozwój tego typu teatru w Polsce jest również zasługą obecnej władzy. Im bardziej napompowana autorytetem, strojąca poważne miny i szermująca wartościami – tym większa ochota, żeby ten balon przekłuć. Pierwsi zareagowali internauci, zawieszając na witrynach w rodzaju Youtube kolaże z politykami koalicji w roli agentów Matriksa i śmieszne filmiki, rozsyłając e-mailem żartyo chomikach. Następnie widzowie "Szkła kontaktowego" zaczęli inteligentnie i zabawnie komentować rzeczywistość w esemesach. Teraz przyszedł czas na teatr. Tworzy go przecież ta sama społeczność: młodzi, dobrze wykształceni, otwarci na świat mieszkańcy dużych miast.
Aneta Kozioł
Polityka nr 17/18,
28 kwietnia – 5 maja 2007