Spektakl "Niech żyje wojna!" jest z pewnością ambitną próbą pokazania wszystkich aspektów, punktów widzenia, przyczyn, skutków, wariantów i analogii do serialu. Próbą oddania sprawiedliwości wszystkim i wszystkiemu. Ale ta sumienność, uczciwość i ostrość ocen zapada się pod własnym ciężarem. Byłyby one fascynujące, gdyby twórcy opowiedzieli o nich w wywiadzie rzece. Na scenie zmieniają się w serię migawek, teatralny alfabet Morse’a, którego znaki odczytać mogą tylko najcierpliwsi.
Tło historyczne. Premier Stanisław Mikołajczyk (Marcin Pempuś) upomina się w Moskwie o pomoc dla Powstania Warszawskiego. Nagi, zmarznięty, drobny, opity zimną herbatą mówi o najwyższych ofiarach, Katyniu i wartościach, ciska błyskawice z oczu, rzuca żądania. Rozchełstany radziecki major (Ryszard Węgrzyn) nawet nie zdejmie nóg ze stołu. W końcu Marusia (Irena Wójcik) tryśnie na premiera kefirem spomiędzy zepsutych zębów. Po twarzy i genitaliach polskiego męża stanu spływa ślina Marusi. "Rudy" rusza do boju.
Tło filmowe kiedyś. Scenarzysta (Andrzej Kłak) przynosi scenariusz "Czterech…" na kolaudację, która okazuje się przesłuchaniem. Radzieccy urzędnicy nie muszą go nawet bić po mordzie, by podarł, wyrzucił bądź zjadł wszystkie niewygodne sceny. To co, że "poeta pamięta", jak widz telewizyjny nie zobaczy.
Tło filmowe dziś. Para aktorów w szatni basenu Warszawianka. Jak się już raz trupa w "Katyniu" Wajdy zagrało, nie można już oddać twarzy "obyczajowi". Aktorstwo patriotyczne to misja.
"Czterej…" – historia prawdziwa. Marusia dziwką armijną była, Janek się jej wstydził ("to taka wakacyjna miłość tylko"), a cała załoga z pełnym zaangażowaniem oddawała się gwałtom zbiorowym na ludności cywilnej. Szczególne upodobanie Janek wykazywał do ludności płci żeńskiej z wykształceniem akademickim, rodowodem ziemiańskim i kompletną porcelanową zastawą. Janek sentymentalny był, do starej Europy tęsknił, do form, manier, serwisów stołowych i figurynek. Gdyby to chłopstwo do powstania wzięto, miałby chociaż w nowej Polsce z kim pogadać, a tak…
Perspektywa Marusi. Kobiety traktowane są instrumentalnie. Nim pijana Marusia skończy monolog, weseli koledzy z brygady rzucą ją w błoto i obleją wiadrami spermy. Perspektywa Czereśniaka. Inteligencję wybito, porcelanę potłuczono, to fakt. Ale ja też tu jestem i po raz pierwszy sprawiedliwość historyczna mi się dzieje. Bezużyteczne wyrafinowanie pola nie zaora. Perspektywa Olgierta. Chamstwo, chamstwo, wszędzie chamstwo. Perspektywa Szarika (Adam Wolańczyk). Ani kroku w tył. Podstarzały pies wojny będzie bez końca trzymał na muszce towarzyszy, domagając się minuty ciszy dla wojennej ofiary krwi. Ze śmieci zbuduje ołtarz.
Analogie. Amerykański przemysł filmowy jest jeszcze głupszy i skłamany. Tom Cruise wygląda w mundurze za dobrze, nigdy się nie poci, a biega z karabinem wyłącznie w sprawach miłych władzy. Poza tym w Ameryce (a zwłaszcza w Alabamie) biją Murzynów, czego nie omieszka wypomnieć światu czarna kobieta w mundurze, czyli Gustlik (Agnieszka Kwietniewska).
Wariacje na temat. W Czereśniaka (Pempuś) wstępuje dybuk poległego Olgierta – cham i ziemianin toczą w jednym ciele dramatyczne walki. Nauczycielka, którą po uprzejmej pogawędce zgwałci załoga "Rudego", ma zespół Downa.
Warstwy, perspektywy i sygnalizowane tematy wzajemnie się pożerają i kasują. Sceniczny język "biegamy, brudzimy, monolog" obecny w spektaklach Moniki Strzępki od lat nuży. Zostaje tylko tyrada starej Lidki (Małgorzata Łakomska), która choć gardzi sąsiadami, to podsłuchuje przez ścianę nastawiony u nich serial. Bo co, jeśli już nigdy nie będzie takich uczuć, wspólnoty, wiary, bohaterstwa? Choćby skłamanych? Choćby na radzieckich papierach?
Joanna Derkaczew
Gazeta Wyborcza nr 298 online
21.12.2009