Nasz teatr wciąż nie rezygnuje z sięgania do chwytliwych tytułów. Tym razem Maciej Podstawny, autor tekstu i reżyser, znalazł inspirację w czeskim serialu z przełomu lat 70. i 80. Starsi widzowie z pewnością pamiętają jego bohaterów oraz puste ulice w czasie emisji filmu. Mam wątpliwości, czy współczesnemu twórcy uda się powtórzyć tamten sukces. Muszę jednak przyznać, że początek „Szpitala na peryferiach. Muzyka do operacji” był bardzo obiecujący. Do takiej konkluzji można dojść po obejrzeniu najświeższej premiery w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu – „Szpital na peryferiach. Muzyka do operacji”. Czy to oryginalna myśl? Na pewno nie. Czy to obniża wartość przedstawienia? Nie, pod warunkiem, że droga do takiej oceny szeroko pojętej służby zdrowia, którą proponują artyści, jest interesująca. Niestety, nie do końca udało się to autorowi spektaklu – Maciejowi Podstawnemu. Pierwszy kwadrans obrazujący zachowania pacjentów, którzy doczekali się terminu wizyty u lekarza jest zabawny i intrygujący. Później pojawiają się serialowe postaci, czyli doktorzy Sova – ojciec (Ryszard Węgrzyn) i syn (Rafał Kosowski), Strosmajer (Michał Kosela), Błażej (Michał Krzeszowiec), Cenkova (Joanna Łaganowska) i Kralova (Angelika Cegielska). Przyglądamy się ich szpitalnym relacjom, towarzyszymy im przy operacji i słuchamy różnych, dość luźnych, refleksji na temat systemu służby zdrowia i pacjentów.
I to jest moment, w którym coś się rozchodzi. Pamiętając nawet fabułę kultowego filmu, trudno wciągnąć się w wydarzenia przedstawiane na scenie. Do tego dochodzą piosenki grane i śpiewane na żywo (to zawsze atut), które zamiast uatrakcyjniać spektakl czy puentować poszczególne jego fragmenty, podbijają poczucie nudy. Trudno zrozumieć ich teksty. Nawet hit Maanamu „Krakowski spleen” wypadł co najwyżej nijako. Dopiero ostatni utwór „Defekt Muzgó” poruszył publiczność. Przypomnę, że to piosenka z repertuaru chyba najbardziej znanej wałbrzyskiej grupy punkowej. Część monologów, wtrąceń i wspomnień wypowiadanych z różnych perspektyw jest nawet intrygująca. Niestety, zmieszane z kłopotami grupy czeskich lekarzy, jakoś nie układają się w spójną całość. W efekcie „Szpital …” początkową dynamikę zamienia na nudziarstwo. Mam wrażenie, że Maciej Podstawny nie potrafił zdecydować się, czy chce opowiadać o kondycji współczesnych szpitali, czy chce wrócić do losów szóstki medyków sprzed lat. Połączenie tych wątków ewidentnie mu nie wyszło. Kiedy już myślałem, że reżyser nie jest w stanie wyciągnąć spektaklu ze stanu agonii, nastąpiła… przerwa. Szkoda, że spora część widzów już po niej nie wróciła, bo nagle na scenę wróciła świeżość i zaskoczenie z początkowych minut „Szpitala …”. Niespodziewanie znaleźliśmy się na widowni nie teatralnej, lecz stadionowej i przeżywaliśmy mecz lekarzy, którzy, zachęceni przez premiera obietnicą podziału 30 mln zł za wyście z grupy w MŚ, postanowili zmienić zawód. Znakomity ruch sceniczny. Efektowne nawiązanie do meczu sprzed kilku tygodni z reprezentacją Czech. Do tego wspomniany Defekt Muzgó i otrzymaliśmy znakomity koniec nie najlepszego przedstawienia. Bardzo żałuję, bo wiele pomysłów było zaskakujących, jak nagrane wypowiedzi aktorów o własnych doświadczeniach z funduszem zdrowia.
Podobne wrażenie zrobiły refleksyjne monologi lekarzy. Aktorzy tradycyjnie dali radę. Mimo wszystko na „Szpital na peryferiach. Muzyka do operacji” warto się wybrać.
Piotr Bogdański
WieszCo
18.04.2023