Wysłuchałem uważnie, zgodnie z apelem. Argumenty prawicy były niekiedy zupełnie sensowne, ale ich zderzenie z również czasem sensownymi lewicowymi wyszło niestety trywialnie. Powód był taki, że oglądane przeze mnie postaci były totalnie papierowe, a język, jakim się posługują – tak egzaltowany, że aż irytujący. Wiem, że były to „głosy prawdziwych ludzi”, ale czy dramaturg naprawdę nie słyszał, jak sztucznie brzmiały w ustach aktorów cytaty z przeprowadzonych wywiadów? Z niedowierzaniem oglądałem ciekawą skądinąd rozmowę znanych publicystów, rodziców pięciorga dzieci o „dziecioróbstwie”. Czy koturnowość tej pogawędki była próbą ośmieszenia bohaterów? Najwyraźniej.
Zastanawiam się, po co ten spektakl powstał, co – mianowicie – chcieli mi twórcy opowiedzieć, czego bym już nie wiedział, oglądając od czasu do czasu tv i przeglądając Internet?
Po co miałbym pójść do teatru? Żeby się dowiedzieć, że jesteśmy – „my, naród” – podzieleni? Że nie rozmawiamy ze sobą? Że żyjemy w swoich bańkach i że każdy ma swoją rację i nie przyjmuje racji innych?
No błagam.