Dziwi mnie nieodmiennie, czemu tak rzadko zdarza się, żeby teatry brały na warsztat adaptacje komiksów. I nie chodzi mi bynajmniej o sceniczną wersję jakichś „Avengersów” (choć, niezależnie od niemal pewnych problemów z pozyskaniem praw do postaci, taka wizja jest przewrotnie kusząca), ale o dzieła rodzimych komiksiarzy. Bo polski komiks, przepraszam za truizm wszystkich choć trochę zaangażowanych w ten rynek, to dawno już nie tylko mistrz Tadeusz Baranowski, dawno też to znacznie więcej niż zachowawczo skandalizujący „Jeż Jerzy” Leśniaka i Skarżyckiego, by wspomnieć tylko wybrane nazwiska najbardziej chyba rozpoznawalne w szerokiej świadomości odbiorców kultury. Rynek opowieści obrazkowych rozwinął się u nas wspaniale, podejrzewam, że niewyobrażalnie nawet dla organizatorów pierwszych dużych komiksowych eventów sprzed półtorej dekady – a mimo to komiks ciągle traktowany bywa jak nisza.
Tę niszę skutecznie zagospodarował Teatr im. Szaniawskiego w Wałbrzychu, ufając dwóm intuicjom: po pierwsze, zabierając się za dziełko co prawda uznane (i sprawdzone już na deskach!), ale wciąż niszowe, po drugie – przykładając doń klucz estetyki filmowej. Film wszakże, w odróżnieniu od teatru, komiksów się nie boi, traktując je niekiedy wręcz jak gotowe storyboardy. Tak na wałbrzyskie afisze trafiła „Łauma, czyli czarownica” na podstawie opowieści Karola „KaeReLa” Kalinowskiego w zręcznej adaptacji Magdaleny Miklasz, Macieja Podstawnego i Łukasza Zaleskiego i reżyserii tej pierwszej. Oryginalny komiks z roku 2009 jest swoistym fenomenem: nagrodzono go jako najlepsze polskie wydawnictwo na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu w Łodzi, w 2013 surowy spektakl Rafała Samborskiego na jego podstawie podbił scenę stołecznego Teatru Studio, zeszły rok przyniósł jego czwarte już wydanie, a na ten planowana jest premiera opartego na nim pełnometrażowego filmu koprodukowanego przez Platige Image w reżyserii Pawła Borowskiego. A wciąż, jeśli zapytać o tytuł w specjalistycznych sklepach z komiksami, w połowie z nich usłyszy się: „nie znam”. Widocznie jednak „Avengersi” mają pierwszeństwo nad kameralną historią dziewczynki mierzącej się z jaćwięskimi bóstwami na podsuwalskiej wsi.
Fabułę, pomijając masę smaczków, można streścić prosto: mała Dorotka trafia z miasta do Łojm i z rodzicami zamieszkuje w chałupie po zmarłej babci, która okazała się być szeptuchą. Mając rodzinne inklinacje i dziecięcą świeżość, potrafi skomunikować się ze światem pogańskich bożków i demonów – i z ich pomocą ratuje okolicę przed wiedźmą Łaumą, która po zerwaniu przymierza zlaicyzowanych do cna ludzi z bogiem Perkunem wróciła w okoliczne lasy i morduje niewinne dzieci. To, co wyróżnia ten – skierowany przecież do młodego czytelnika – komiks, to pełna powaga, z jaką potraktowano grupę odbiorczą: począwszy od tego, że bohaterka, choć jest dzieckiem, cechuje się dojrzałością (również w wyborach muzycznych: soundtrackiem tak komiksu, jak spektaklu, są między innymi Johnny Cash, Dolly Parton czy Willy Nelson), poprzez wcale niegłupio przemycaną słowiańską mitologię, w tym tradycyjną dla Jaćwingów babciną śmierć przez samospalenie, po niekłanianie się wymogowi happy endu: jakkolwiek Łauma zostanie ostatecznie pokonana, pożartym przez nią dzieciom życia to nie przywróci.
Reżyserka podkręca jeszcze ten „niedziecięcy” komunikat. Najistotniejsza ingerencja w adaptacji to przeniesienie głównej bohaterki z dziecięctwa w nastoletniość, znaczoną młodzieńczym buntem. Taka, nie pozwalająca mówić do siebie zdrobnieniem, już prędzej per „Dorka”, Dorotka w interpretacji Joanny Łaganowskiej jest silną, pełnokrwistą postacią, zdolną przykuć i utrzymać uwagę widza bez momentu utraty energii czy pewności; ma w sobie z jednej strony szczerą naiwność i czystość, z drugiej – czuje się, że rośnie z niej punkówa i wcale niezła manipulantka. Więcej: twórcy zdecydowali się wprowadzić w jej świat wątek rozpadającego się małżeństwa: Dorotka do Łojm trafia tylko z ojcem, figurą słabego i zagubionego w korporacyjnej współczesności mężczyzny, który usiłuje (jak się okaże – może nie z zachwycającym, ale zadowalającym skutkiem) odbudować pewność siebie poprzez powrót do pierwotnych, „męskich” zajęć, w jakie życie na wsi obfituje. Czy rodzinę uda się uratować, pozostaje kwestią otwartą, ale pewne jest, że w świecie wałbrzyskiej Łaumy to kobiety są mocne i świadome swojej drogi niezależnie od opinii otoczenia; że pojawiająca się jako duch babcia-szeptucha (w tej roli obwieszona czosnkiem hipnotyczna Sara Celler-Jezierska, która dwoi się i troi przez cały spektakl, prowadząc też widza przez krainę demonów jako upiorny wyłysiały Ajtwar) i i Dorotka-szeptucha – wiadomo, ale i nieobecna poza rozmowami telefonicznymi matka jawi się jako postać znacznie bardziej godna zaufania od safandułowatego, choć sympatycznego, rzucającego nieustannie stereotypowe „dad jokes” ojca. Nawet sama siejąca grozę Łauma jest przecież porzuconą niegdyś kobietą i wobec jej mocy (czy: zawziętości) bóg Perkun, jej dawny kochanek, zdaje się być ledwie śmiesznym facecikiem. Taki jest podział ról w spektaklu: męskie zdają się być jawnie służebne wobec prowadzących całą opowieść bohaterek.
Dalej jest tylko ciekawiej. Wśród inspiracji w programie wymieniono anime „Księżniczka Mononoke” i serial „Stranger things” – nieprzypadkowo. Miklasz garściami czerpie z popkulturowych klisz, budując spektakl dla każdej w gruncie rzeczy widowni: dzieci są podekscytowane sposobem prowadzenia narracji, pozwalającym na poczucie dreszczyka uczestniczenia w czymś zakazanym, jaki niesie na przykład oglądanie nocą, kiedy rodzice śpią, horrorów w TV; dorośli, jakkolwiek sam złapałem się na podążaniu za akcją bliższym tej dziecięcej fascynacji, mogą cieszyć się świadomą, mocno ironiczną formą spektaklu i mrugnięciami okiem reżyserki; najstarsi powinni przynajmniej docenić niewątpliwy szacunek, z jakim mówi się tu o tradycji i doświadczeniu wcześniejszych pokoleń. Przede wszystkim jednak – nikogo nie traktuje się tu po macoszemu, niczyje problemy nie są bagatelizowane, a ani dowcipy zakodowane w inscenizacji, ani chropawa estetyka nie odbierają „Łaumie” baśniowego charakteru opowieści przygodowej. A równocześnie punkt jej wyjścia – młoda bohaterka trafia do opuszczonego domku na odludziu – reżyserka bezbłędnie skojarzyła z fabularną kliszą slasherów, podgatunku horroru, święcącego triumfu od czasów kina klasy C lat osiemdziesiątych XX wieku do dziś, i konsekwentnie postanowiła balansować na granicy tej estetyki. Nie będzie więc zaskoczeniem, kiedy zdradzę, że teatralnej Łaumie bliżej do Jasona Voorheesa z serii „Piątek 13” czy lateksowych potworów spod znaku cyklu „Basket case” niż do Baby Jagi z książek naszego dzieciństwa? I kiedy wiedźma milcząco zatrzymuje się przed pierwszym rzędem, po czym dysząc wwierca gdzieś ponad głowami widzów nieruchome spojrzenie oczu, będących jedynym żywym elementem w upiornej masce, a napięcie wśród dziecięcej widowni sięga zenitu, wiem, że Miklasz rozbiła – tą umiejętnie odnalezioną równowagą między nieprzystającymi do siebie na pozór estetykami – bank.
Tu warto zwrócić uwagę na to, co do spektaklu wniósł scenograf Mirek Kaczmarek. W wałbrzyskich teatralnych Łojmach nie ma już śladu pięknej, okrągłej kreski KaeReLa z komiksowego albumu. Historia jest pełna okrucieństwa, więc i w przestrzeni nie może być idylli. Wszędzie leżą trociny, zbutwiałe skrzynki po owocach, które ojciec Dorotki tuż przed widzami rąbie siekierą na opał, gdzieś na podwórku straszy samotny, brudny sedes, który widocznie został po dawnym remoncie, a kolejny ewidentnie jest konieczny. Nie zdziwiłbym się, gdyby gdzieś za rogiem miały straszyć ruiny dawnego PGR-u, ale zamiast nich wyrasta las tajemniczych macek. Kostiumy także odbiegają daleko od sympatycznych komiksowych pierwowzorów – Perkun, butny bożek, przestawiony jest jak gangster w typie cygańskiego bonza z kryminałów z lat dziewięćdziesiątych, domowy demon Ajtwar pręży niepokryte skórą mięśnie, zaś Łauma, której ciało co prawda spotworniało, ewidentnie była piękną kobietą, czego niedwuznaczne ślady ukryto w stroju. I znowu: tak jak realizacja ani przez moment nie przekracza granicy dobrego smaku, tak i udaje się to plastyce, która szczęśliwie nie udaje przy tym, że jak dla dzieci, to koniecznie znaczy: kolorowo, okrąglutko i słodko. Jeżeli ma być strasznie – niech to będzie strach nie mniej prawdziwy niż ten związany z nocnymi seansami przed telewizorem. I tak wszyscy wiemy, że jesteśmy w teatrze – po co zasłaniać się metateatralnymi tautologiami?
Pytam o to bardzo serio, przynajmniej tak serio, jak czułem się traktowany przez twórców wałbrzyskiej „Łaumy” – do momentu pojawienia się pierwszej piosenki. Po co? Puls tego spektaklu, plastyka, adaptacja, aktorstwo – wszystko dążyło do sformułowania porywającej scenicznej wypowiedzi. A potem pojawiły się piosenki. Nijakie, nie wpadające w ucho, z miernymi tekstami, słabo w trudnej przestrzeni Kaczmarka nagłośnione. Po pierwsze: nie miały prawa wytrzymać konkurencji z Cashem czy „Jolene” Dolly Parton. Po drugie – wprowadzone w narrację zbyt mechanicznie rozbijają rytm spektaklu, doprowadzając do sytuacji znanej z wielu filmowych adaptacji komiksów: świat zarysowany został pociągająco, za fabułą się podąża, ale na walkę z głównym bossem już nie starczyło realizatorom pary. I szkoda, zwłaszcza, kiedy nie widzę w spektaklu innych słabości. Nie widzę też żadnego innego powodu dla wprowadzenia piosenek, poza tym, że jak dla dzieci, to i pośpiewać trzeba. Nie trzeba. Marcin Jarnuszkiewicz zamiast piosenek puszczał na porankach kontratenorowe arie – i też zdobywał małych widzów. Poza tym, w jakim do cholery slasherze byłoby miejsce dla songów?
Tak czy inaczej warto, żeby Dział Promocji wałbrzyskiego teatru poprawił notę o spektaklu: nie jest to co prawda pierwsza w Polsce adaptacja „Łaumy”, ale bez dwóch zdań jak dotąd najlepsza.
Adam Karol Drozdowski
02-03-2018