teatr w wałbrzychu teatr w wałbrzychu
A A + A ++
ikona ikona

Głównym elementem scenografii w spektaklu jezus w reżyserii Olgi Ciężkowskiej i Jana Kantego Zienki jest bajkowo-kolorowa palma olbrzymich rozmiarów i ciekawych kształtów. Po prawej stronie blat, przy którym zbiorą się bohaterowie, czyli goście i gospodarze weselni. Na scenie jest jeszcze podest i kolorowe płótna.

Spektakl rozpoczyna Angelika Cegielska, która gra w nim wedding planerkę, mistrzynię ceremonii ślubnej, choć jej obecność ma głębsze znaczenie. Czasem rozmawia z innymi z pozycji wiedzącej więcej, prowokuje ich do wyznań, tajemniczo się uśmiecha. Na wstępie przedstawienia prezentuje fragment Ewangelii św. Jana mówiący o weselu w Kanie Galilejskiej, czyli pierwszym cudzie dokonanym publicznie przez Jezusa, a polegającym na przemianie wody w wino. Nie samo to zdarzenie jest jednak ważne dla twórców. Interesuje ich to, o czym Ewangelista nie pisze, a więc para młoda – a ściślej – funkcjonowanie małżeństwa i rodziny, które w spektaklu postrzeganie jest jako oparte na hipokryzji i społecznym terrorze.

Wśród bohaterów jest małżeństwo z długim stażem. To właśnie właściciele miejsca, w którym odbywa się przyjęcie weselne. Grają ich Irena Wójcik i Piotr Tokarz (i są to bardzo dobre role). Mężczyzna ma na imię Jan, ale woli imię Paweł, bo święty o tym imieniu jest jego ulubionym (chodzi zapewne o to, że św. Paweł był grzesznikiem). Jan jest katolikiem przywiązanym do swej religii, ziemi, z której pochodzi, swoich zasad – bardzo kategoryczny, pokazany przez Tokarza w formie prześmiewczej. Lubi opychać się tłustą kiełbasą, a potem pości, przyjmując dziennie 600 kalorii. Jest także fanem pływania w swoim przydomowym stawie, co dodaje mu wigoru. Pływanie w stawie, który realnie na scenie nie istnieje, jest powracającym motywem i trzeba dodać, że Tokarz pływa bez wody wyśmienicie. Kobieta to Maria (nazywana także Marią Magdaleną lub po prostu mamuśką). Jest nieco rozedrgana emocjonalnie, znudzona mężem, każdą jego uwagę komentuje, wzywa go do życzliwości wobec drugiego człowieka.

Jak można się spodziewać, ci bohaterowie przechodzą metamorfozę. U niego znika pewność siebie i swoich racji. Staje się smutnym duchowym samotnikiem sięgającym po alkohol, rozczarowanym swoimi ideami. Przywołuje autentyczną postać prof. Tomasza Polaka (który przed laty funkcjonował jako katolicki ksiądz pod nazwiskiem Węcławski) i nazywa go wielką jednostką (ponieważ potrafił opuścić Kościół). Przyjdzie mu jeszcze zagrać w scenie rodem z Popiołu i diamentu w ekranizacji Andrzeja Wajdy. Wedding planerka podsunie mu kieliszek, a on wypije „za wielkie jednostki” (za Napoleona, prymasa Stefana Wyszyńskiego). U jego żony także potęguje się zwątpienie duchowe i to związane z małżeństwem. W rozmowie z wedding planerką przyznaje, że każdego dnia ukradkiem „popala papieroska”. Maria cierpi na bóle głowy, jak Bułhakowowski Piłat, i przywołanie tej postaci ma tu swoje dramaturgiczne konsekwencje. Piłat stanie się dla niej pretekstem do roztrząsań egzystencjalnych oraz duchowych (taki grzesznik, a pójdzie do nieba). Potem, już pod koniec spektaklu, Maria przypomni weselnikom swoją wycieczkę do Włoch i wrażenie, które wywarł na niej fresk Wyganie z raju Massacia (ten obraz pojawi się na ekranie). Usłyszymy słowa brzmiące jak motto spektaklu: „być człowiekiem to znaczy, być wygnanym”.

Jest jeszcze jedna para, ale dramaturgicznie i aktorsko wypada słabiej (Irena Sierakowska i Wojciech Marek Kozak). To para filmowców. O ile ci starsi tkwili, zdaniem autorów spektaklu, w opresyjnej religijnej i małżeńskiej idei, o tyle ci młodzi prezentują już „nowego człowieka”. Na wycieczkę jadą nie do ciepłych krajów, lecz do Tymbarku (i są z tego zadowoleni), filmy kręcą okazjonalnie, a na pytanie Jana z czego więc żyją, chłopak da do zrozumienia, że z pracy innych. Z punktu widzenia prowadzącego własny interes Jana są więc darmozjadami. Oni są wolni i ich związek też taki jest. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że dziewczyna zachodzi w niechcianą ciążę, której nie ma jak usunąć, bo przecież żyją w opresyjnym państwie. Miało być demaskacyjnie, wyszło tendencyjnie i stereotypowo.

W tym spektaklu inspiracja biblijna (jeśli w ogóle można o takowej mówić) opiera się jedynie na kliszy, schemacie, pozostaje bez głębszego przemyślenia. Chciałabym na chwilę zatrzymać się przy opisie spektaklu, który brzmi jak osobliwy manifest ideowy. Autorzy spektaklu przyznają, że Kana Galilejska miała im posłużyć do ilustracji tezy, że chrześcijaństwu i władzy politycznej zależy „na utrzymywaniu porządku w strukturach pokrewieństwa” i że „hierarchia drzewa genealogicznego, która odnawia się w chwili ślubu, to system polityczny”. Tymczasem właśnie ten fragment Ewangelii wskazuje raczej na to, że owe więzy krwi chrześcijaństwo odkłada na plan dalszy. To przecież w Kanie Jezus zwraca się do matki słowem „niewiasto”, dając do zrozumienia, że jest coś ważniejszego i silniejszego od więzów krwi, które łączą ludzi, choć znaczenia tych więzów nie podważa.

Justyna Kozłowska Dzienniczek Nowych Epifanii
teatrologia.info
[link do źródła]