Byliśmy tu i tam, widzieliśmy spektakle w różnych zakątkach Dolnego Śląska i nie tylko. Dziś przyszedł czas, by przyjrzeć się koszuli, która jest najbliższa ciału. Koniec marca należał do Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu im. Szaniawskiego i… kobiet. Wałbrzyski teatr na wiosnę przygotował aż dwie premiery – „Klątwę” Stanisława Wyspiańskiego oraz „Immanuela Kanta” Thomasa Bernharda. Obie z dwiema głównymi rolami kobiecymi.
Pierwszy dramat, który od chwili powstania do dziś, budzi kontrowersje, zainteresował Sebastiana Majewskiego. Obawiałem się, że dyrektor teatru podejdzie do tragicznej historii mieszkańców galicyjskiej wsi, sprzed ponad 120 lat, w swoim charakterystycznym stylu. Mógł, drugi co do ważności, dramat Wyspiańskiego rozsadzić, pociąć, czy odwrócić na drugą stronę, tymczasem zrealizował go w dość tradycyjny sposób. Przypomnę tylko, że „Klątwa” przedstawia losy niewielkiej społeczności, która mierzy się z klęską suszy. Ksiądz, uznawany za lokalny autorytet, nakłania do składania modlitw do Boga z prośbą o deszcz. Niestety, nie przynoszą one oczekiwanego rezultatu. Parafianie odwracają się od niego i szukają pomocy u miejscowego pustelnika. Szaman za przyczynę braku opadów obwinia gospodynię duchownego – kobietę, która urodziła księdzu dwójkę dzieci. Rzucona na nią klątwa wywołuje agresję wśród zdenerwowanych mieszkańców wsi. Wreszcie, za radą pustelnika, przygotowują stos do spalenia tego co najmilsze. Młoda dziewczyna, opacznie rozumiejąc to przesłanie, postanawia zginąć wraz z dziećmi w płomieniach. Oglądamy zatem szereg sytuacji, w których ofiara spotyka się z coraz większą opresją i oczekiwaniami, że jej „odejście” może uratować resztę społeczności. Pierwszy kłopot, jaki może mieć widz z wałbrzyską „Klątwą” to momentami trudny do zrozumienia staropolski język (z tym oczywiście nic się nie da zrobić) i słyszalność kwestii, które wygłaszają aktorzy. Drugi i na szczęście ostatni kłopot, to niepotrzebne zastosowane udziwnienia, które miały pewnie uatrakcyjnić formę spektaklu. Mam na myśli np. udział w przedstawieniu pary tanecznej, irytujące rozdygotanie emocjonalne księdza, czy wreszcie ogólna atmosfera nierealności. Jest taki moment w spektaklu, kiedy na scenie pojawia się matka księdza (bardzo dobra rola Ireny Sierakowskiej), która nawiązuje rozmowę z jego kochanką i nagle wszystko zwalnia. Dzięki temu wydarzenia stają się bardziej przekonujące i przejmujące. Wreszcie można dostrzec mimikę twarzy, które przedstawiają coś głębszego. Może wystarczyłoby zaufać Wyspiańskiemu i jego tekstowi. Jest on tak dobry i mocny, że nie wymaga doklejania przysłowiowych wąsów, ani brody. Spektakl niesie Dorota Furmaniuk wcielająca się w postać dziewczyny z klątwą. Aktorka, mimo arcytrudnego tekstu, czuje się w swojej roli niczym ryba w wodzie. Artystka na scenie bryluje, a nierzadko nawet szarżuje. Ja kupuję ją w całości. Energia i charyzma Furmaniuk trochę przyćmiewa kolegów. Nie oznacza to jednak, że pozostali sobie nie radzą. Są bardzo w porządku, ale jednak stanowią tło. Podsumowując „Klątwa” w wydaniu Szaniawskiego, mimo drobnych uwag, to bardzo ciekawa propozycja. Bezwzględnie warta obejrzenia.
Jestem pewny, że na drugi premierowy tytuł – „Immanuel Kant” na pewno będą ciągnąć tłumy. Dramat Thomasa Bernharda reżyserowała Agnieszka Olsten. Trzeba jej oddać, że artystka wiedziała jak atrakcyjnie przedstawić fikcyjną podróż sławnego niemieckiego filozofa z Europy do Ameryki. Powodem jego wyprawy jest poszukiwanie pomocy u amerykańskich lekarzy. Według austriackiego autora książki, Kant mógłby u schyłku życia tracić wzrok. Płynie zatem przez Atlantyk wraz z żoną i wiernym służącym, pełen nadziei, że znów będzie widział. Na pokładzie statku spotyka całą paletę barwnych postaci, a wśród nich m.in. kolekcjonera dzieł sztuki, ekscentryczną milionerkę marzącą o odzyskaniu rodzinnego skarbu z zatopionego Titanica, małomównego stewarda, kapitana, kucharza oraz kardynała w purpurze. Ich spotkania stają się okazją do prowadzenia licznych rozmów. Na początku jesteśmy świadkami słownych przepychanek między małżonkami. Wynika z nich, że koniec XVIII wieku nie był dobrym czasem ani dla nich, ani dla kobiet. Kant, uznawany za jednego z najwybitniejszych reprezentantów oświecenia, nie był orędownikiem swobód dla kobiet. W czasie rejsu filozof jest już trochę zdziwaczałym staruszkiem, dla którego najważniejsze jest szczęście papugi. Nie przeszkadza mu to jednak wygłaszać różne opinie o współczesnym dla niego świecie. Nie szczędzi ich także, kiedy do rozmów dołączają inni uczestnicy podróży. Wszystko, o czym mowa, ma bardzo ciekawą formę. Na środku (małej) sceny zbudowano pokład statku, na którym znalazł się maszt i zbita z desek sterówka. Nad nimi wiszą sieci rybackie wypełnione plastikowymi śmieciami. Wygląda to wręcz imponująco. Na gratulacje zasłużył autor scenografii – Józef Gałązka i jego zespół. Pierwsze odczucia, po spędzeniu dwóch godzin w stworzonych przez nich morskich okolicznościach, a przede wszystkim z bardzo nietuzinkową menażerią ludzką, są bardzo dobre. Przez cały czas dużo się dzieje. Bywa zabawnie. Postaci wciągają nawet publiczność do interakcji. Do tego mała scena teatru pozwala być bardzo blisko aktorów. A ci naprawdę dają radę. Agnieszka Kwietniewska daje koncert kunsztu aktorskiego. Jej sceniczni towarzysze skutecznie gonią ją. W przedstawieniu, w którym uczestniczyłem, aktorzy potrafili także świetnie reagować na to, co działo się wśród publiczności (dźwięk budzika, rozmowy, niedyspozycja widza). Nic zatem dziwnego, że widownia nagrodziła ich na stojąco. Niestety, początkowy zachwyt może jednak zakłócić rodzaj niedosytu czy nawet rozczarowania. W tej dobrej zabawie zabrakło mi ciekawych, oryginalnych ideologicznych pojedynków lub chociaż sporów o światopogląd. Zaledwie kilka zdań o wyczuwalnym w powietrzu patriarchacie i o stosunku Kanta do religii to zdecydowanie za mało. Szkoda, lecz mimo to nie mam wątpliwości, że „Immanuel Kant” to bardzo zgrabny i atrakcyjny spektakl – gratulacje.
Piotr Bogdański
WieszCo
[link do źródła]