Gromada brązowych postaci raczy nas przemyśleniami typu – najważniejsze, żeby się wypróżnić, bo to zrobi miejsce na myśli w głowie. Nie powinniśmy jednak bulwersować się czy dziwić. Wybierając się na najnowszy spektakl do Szaniawskiego, powinniśmy wiedzieć, że będziemy mieli do czynienia z dramatem uznanym za kontrowersyjny – „Gargantua i Pantagruel” François Rabelais’ego.
Jeśli jednak damy ponieść się jego pisarskiej wyobraźni i scenicznemu szaleństwu ekipy Marcina Libera, to przed nami dwie godziny niezłej zabawy. Co ważne, śmiech, który wywołują aktorzy, nie jest pusty, lecz skłania do ciekawych refleksji. Czyżby, szykował się kolejny hit w repertuarze wałbrzyskiego teatru? Owacje publiczności na stojąco na to wskazują. Ja aż takiego entuzjazmu nie podzielam, ale z przyjemnością przyznam, że „Gargantua i Pantagruel” w reżyserii Marcina Libera robi wrażenie. Spektakl ma kilka naprawdę znakomitych momentów.
Przykładem może być Rafał Kosowski w monologu o wolności czy Czesław Skwarek w zainscenizowanej kłótni z Ireną Sierakowską. To, co aktor wyprawia z twarzą jest godne geniuszu Louisa de Funes. Na podobną uwagę zasługuje opowieść Piotra Czarnieckiego o życiowym rollercoasterze, z powalającą choreografią Pauliny Jaksim (aktorzy udają przeżycia w kolejkowym wagoniku). Te kilka minut jest już warte wizyty w Szaniawskim. Pozostała część przedstawienia, aż takiego wrażenia nie robi, ale jako całość może urzekać. Mnie „Gargantua i Pantagruel” pozostawia w poczuciu niedosytu. Mam wrażenie, że tekst François Rabelais’ego daje więcej możliwości zabawy słownej i scenicznej. Twórcy nie w pełni go wykorzystali. Pozwolili np. na zbyt długą pierwszą część przedstawienia prowadzącą do przełamania. Dawało się nawet odczuć pewne znudzenie widowni. Skoro mowa o fabule, to przypomnę, że przedstawia stworzenie i funkcjonowanie klasztoru tzw. na odwrót. Takiego, w którym nie obowiązują żadne zasady i panuje całkowita wolność. Wspomniany przydługi pierwszy fragment daje nam wrażenie, że autor dramatu wymyślił prawdziwy raj. Zgromadzeni tam mężczyźni i kobiety mogli realizować najskrytsze i najbardziej nieprzyzwoite marzenia. Czy taka seksualna i używkowa sielanka może trwać wiecznie?
Kiedy takie pytanie zaczyna zaprzątać nam głowę, autorzy spektaklu podejmują ten wątek i próbują na nie odpowiedzieć. I to jest moment, w którym na scenie zaczyna być bardziej interesująco. W klasztorze pojawiają się nowe idee, które ścierają się z dotychczas obowiązującymi. Wyłażą z ludzkiej natury cechy takie jak potrzeba władzy i psują relacje między mieszkańcami klasztoru. Warto jeszcze podkreślić, że w spektaklu brzmią piosenki o szczęściu Yazoo „Happy People” czy Pharrella Williamsa „Happy”. Najlepiej jednak wypada mantryczna piosenka rozpoczynająca widowisko (śpiewana przez wszystkich osiemnaścioro aktorów na tzw. głosy). Pojawia się ona kilkukrotnie i za każdym razem uwodzi tak samo. Niestety wykorzystanie hitu Pharrella Williamsa na finał ma swój słaby punkt. Zaśpiewanie go na koniec sztuki powoduje osłabienie przekazu twórców. Zamiast z pytaniami, np. o ludzkie przyjemności i stawianie im granic, wychodzimy śpiewając refren „happiness is the truth …”. Podsumowując najnowszą premierę, zrealizowaną na 60-lecie wałbrzyskiego teatru, nie można jej ominąć!
Piotr Bogdański
WieszCo
[link do źródła]