Co może teatr wobec kryzysu klimatycznego? Chciałoby się powiedzieć, że wiele: może przecież o nim opowiadać lub nim straszyć, wymuszając na widzu przynajmniej podjęcie refleksji o nie tak znowu odległej przyszłości. Biorąc jednak pod uwagę, jak ograniczone wpływy na wielkie korporacje oraz rządy państw miały i mają uliczne protesty, trudno uwierzyć w to, że akurat artyści znajdą sposób na to, by skutecznie walczyć o lepszą przyszłość. A może wcale nie? Czyżby było odwrotnie? Może to właśnie twórcy dokonają społecznego przewrotu i wymuszą na decydentach wdrażanie potrzebnych zmian? Oglądając Frankensteina w reżyserii Pawła Sablika w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu, pomyślałem, że być może to właśnie sztuka jest naszą ostatnią deską ratunku. Jako jedyna przecież tak silnie wykorzystuje opowieść i jej potencjał, a kto wie, czy nie wpływa ona na nas bardziej niż twarde naukowe dane.
Jadąc na premierę do Wałbrzycha, byłem przekonany, że obejrzę wierną inscenizację powieści Shelley, a nie – jak to ostatecznie miało miejsce – spektakl traktujący jej dzieło zaledwie jako inspirację, punkt wyjścia. Sablika nie interesuje bowiem ani fabuła utworu, ani wykreowani przez autorkę bohaterowie; reżyser skupia się za to na fenomenie, filozofii i pozycji w kulturze Frankensteina, traktując go jako tekst nie tylko przełomowy, lecz także pod wieloma względami proroczy – choćby w kontekście mówienia o antropocenie czy podważaniu przez społeczeństwo nauki. Widowisko rozgrywa się w trzech umownych przestrzeniach: salonie zblazowanych dziewiętnastowiecznych artystów (wsłuchujemy się w tu w dyskusję m.in. Lorda Byrona i Mary Shelley o poezji i trwającym właśnie roku bez lata, czyli dziwnym czasie w 1816 roku, gdy – wskutek wybuchu wulkanu Tambora – doszło do mikroepoki lodowcowej), współczesnej uniwersyteckiej sali konferencyjnej i gdzieś z boku, w niezbyt sprecyzowanym miejscu, jakby w odległej przyszłości. Każdy z tych porządków reprezentują inne, stereotypowo poprowadzone, postaci: pisarze rozprawiający o sztuce i jej znaczeniu, naukowcy realizujący filologiczny projekt „Cassandra” oraz najbardziej tajemniczy, przez większy czas występujący w pojedynkę, quasi-astronauta (bohater ubrany jest w metaliczny, szczelnie zakrywający całe ciało, kombinezon). Spektakl, rozpisany w zasadzie na dwie główne, zrealizowane bardzo swobodnie i bez presji czasu, sceny, może z pozoru wydawać się chaotyczny, jednak tak nie jest – spaja go bowiem ostatni z wymienionych bohaterów. Siedzi on niemal przez cały czas tyłem do widzów i przodem do pozostałych aktorów (tak, jakby wraz z publicznością oglądał to, co się dzieje), „wywołuje” prezentowane na scenie historie, symbolicznie włączając i wyłączając w odtwarzaczu kasety magnetofonowe (z których – można odnieść wrażenie – wybrzmiewają obie opowieści). W ten sposób, za jego sprawą, obserwujemy najpierw kulisy powstania Frankensteina (został napisany wskutek pomysłu Byrona na opowiadanie historii o duchach), a później dyskusję trójki naukowców-filologów (rewelacyjnie, bardzo przekonująco w rolę profesorki wciela się Angelika Cegielska; trudno od niej oderwać wzrok) i jednego urzędnika (grany przez Wojciecha Świeściaka specjalista od analizy danych stanowi przeciwwagę dla szalonych akademików) o możliwościach badania tekstów literackich jako zapowiedzi zachodzących w społeczeństwie zmian (tego właśnie dotyczył naprawdę realizowany projekt badawczy „Cassandra”). Tytułowa postać z powieści Shelley staje się w związku z tym w przedstawieniu jedynie symbolem, przedmiotem dyskusji, tyleż przerażającym i budzącym grozę (zwłaszcza w kontekście pierwszej, salonowej sceny), co fascynację (jako metafora współczesności, wiary i niewiary ludzi w naukę). Monstrum Frankensteina, bardziej niż osobiście, jako bohater obecny na scenie, pojawia się tu w opowieści – nawet nie w niej samej, a gdzieś w tle, w świadomości widza, właśnie w alegorycznym potencjale; w widowisku zyskuje na znaczeniu bodaj dopiero wtedy, gdy postać-astronauta rzuca pod nogi naukowców książkę Shelley. Ci, zaskoczeni nagłym pojawieniem się w sali konferencyjnej znanej powieści grozy, zaczynają o niej rozmawiać, a ostatecznie przeprowadzają jej fachową analizę.
Wałbrzyski spektakl to kolejny po Niewolnicy Isaurze Martyny Majewskiej i Daisy Konrada Imieli przykład sprawnego zaprzęgania popkulturowego imaginarium do opowiadania o współczesnych i bieżących problemach. Podobnie jak w dwóch przywołanych widowiskach, punktem wyjścia dla prezentacji staje się znana postać – tym razem nie historyczna lub serialowa, lecz literacka. Sablik wykorzystuje ją w sposób charakterystyczny dla teatru krytycznego: podchodzi do niej jak do fenomenu, z tym że chce mówić nie o niej, lecz za jej sprawą; rozkłada ją więc na czynniki pierwsze, dekonstruuje, znajdując w tym geście nowe, mniej oczywiste, znaczenia. Monstrum Frankensteina w omawianej realizacji okazuje się na wpół żywym, na wpół martwym symbolem: niby nie istnieje oraz przynależy wyłącznie do świata literatury i fantazji, a jednak przeraża i rezonuje z prawdziwymi problemami ludzkości. W nieoczywisty sposób zostaje wykorzystany do prowadzenia przez twórców refleksji o degradacji środowiska naturalnego i całego systemu. W wałbrzyskim widowisku kryzys klimatyczny jawi się bowiem, podobnie jak samo Monstrum, jedynie jako wymysł naukowców, mało prawdopodobna, bo przecież dla wielu z nas wciąż niewyobrażalna, apokaliptyczna narracja o odległej przyszłości. A przy tym – co sugeruje część traktująca o filologicznych badaniach nad twórczością pisarzy i pisarek – nie jest ona tak zupełnie wyjęta z rzeczywistości, gdyż – czego miał dowieść projekt „Cassandra” – na wielu poziomach literatura poprzedza i „zapowiada” prawdziwe życie.
Przedstawienie Sablika dowartościowuje w związku z tym czynność opowiadania, wskazując na jej dwie opozycyjne strony: dobrą i złą. Ta pierwsza odnosi się oczywiście do zdolności imaginacji, stwarzania światów oraz przekuwania ludzkich doświadczeń w kulturę (i odwrotnie), ta druga zaś – do oswajania niebezpiecznego. Choć samo radzenie sobie z grozą poprzez ujmowanie jej w opowieść nie sposób postrzegać negatywnie, to wałbrzyski Frankenstein pokazuje, jak często ta umiejętność odwraca się przeciwko nam, choćby w przypadku postępujących zmian klimatycznych. Mówienie o nich i wpisywanie ich w różne konteksty przynosi efekt odwrotny od zamierzonego – zamiast obawiać się tego, co nastąpi, oswajamy niebezpieczeństwo i akceptujemy je (na zasadzie „będzie to, co musi być” lub „będzie to, co będzie”). Potwór, którym w tym przypadku nie jest żaden laboratoryjny wytwór szalonego naukowca, tylko kryzys klimatyczny, zostaje przez to w naszej świadomości spacyfikowany, a fakt, że pod wieloma względami funkcjonuje on niczym Monstrum Frankensteina – jako pewien utrwalony w kulturze obraz, wariacja na temat przyszłości, nic konkretnego – sprawia, że się nim nie przejmujemy. Dlatego też w spektaklu, zwracającym przecież uwagę na poważny problem, jest tak wiele humoru, sztuczności, metateatralności i zabawy (widać, że aktorom dużą radość przynosi wcielanie się w dość schematyczne postaci). Wszyscy bohaterowie są w związku z tym tacy – czy to pod względem kreacji, czy charakteryzacji – jak moglibyśmy wcześniej założyć: dziewiętnastowieczni salonowi artyści są zblazowani, znudzeni i odrealnieni, a akademicy, rozważający możliwość odczytywania z literatury nastrojów społecznych i nadchodzących zdarzeń, odklejeni od rzeczywistości, skupieni na swoich niewiele znaczących badaniach. Dużo tu śmiechu wywołanego komizmem postaci oraz wpisywaniem poszczególnych scen w rozmaite konwencje (miejscami spektakl prowadzony jest niczym kabaret lub stand-up), ale śmiech ten idzie w parze z wątpliwościami – o to, czy widz, oglądając wałbrzyskie widowisko, powinien się dobrze bawić. Śmiejemy się przecież, a śmiejemy się niekiedy w głos i do rozpuku, z katastrofy, która – jeśli nic się nie zmieni – doprowadzi do śmierci wielu milionów ludzi. Wymownie pod tym względem wybrzmiewa ostatnia scena, gdy na ekranie – do melodii piosenki Opowiadaj mi tak Zbigniewa Wodeckiego – wyświetlane są nagrania prezentujące wybuchy wulkanów. Przerażające obrazy (bo przywodzące na myśl nie tylko sam kryzys klimatyczny, lecz także dantejskie piekło), skontrastowane z przyjemnym melodycznym utworem, tracą na znaczeniu, zostają złagodzone, niejako obśmiane; wyśpiewywany przez piosenkarza tekst („Opowiadaj / nikt nie opowiada tak jak Ty, / choć bajeczki te na pamięć znam / jakże wszystko to cudownie brzmi”) podważa grozę prezentowanych nagrań, tym samym przewrotnie i trafnie puentując cały spektakl.
Najwięcej wątpliwości budzi postać, która wraz z widzami „ogląda” przedstawienie (rozgrywające się skądinąd nie tyle na scenie, ile za nią – w korytarzu, odsłoniętym przez rozsunięcie znajdujących się z lewej strony drzwi). Przez jakiś czas, mając na uwadze kontekst tytułowej powieści, można odnieść wrażenie, że bohaterem ubranym w kosmiczny skafander (przypominającym również noszone przez lekarzy w trakcie pandemii kombinezony) jest sam Wiktor Frankenstein (w powieści zgładzony przez swoją kreację, w spektaklu – jako przedstawiciel ludzkości zmuszonej do opuszczenia Ziemi). Prędko dochodzimy jednak do wniosku, że intuicją twórców było umieszczenie w widowisku kogoś, kto reprezentuje odległą przyszłość i kto obserwuje wraz z publicznością lekkomyślność poprzednich (dzisiejszych) pokoleń. Mamy więc w przedstawieniu reprezentantów trzech porządków czasowych, chciałoby się powiedzieć – trzech etapów końca życia na Ziemi w takiej formie, jaką znamy: odległej przeszłości, gdzie kryzys klimatyczny, wyrażony przywoływanym w spektaklu rokiem bez lata, był zaledwie tłem dla wymyślanych przez zblazowanych artystów opowieści; teraźniejszości, gdy próby walki o uratowanie ludzkości spełzają na niczym, bo skupiają się na tym, co marginalne; i wreszcie – odległej lub bliskiej – przyszłości, w której być może nie rok, a całe lata są bez lata (co tłumaczyłoby futurystyczny, szczelny skafander, ochraniający przed zimnem). Kto wie, czy w czasach, z których przybywa do nas enigmatyczny bohater, ludzie nie zostali zmuszeni opuścić Ziemię i zamieszkać gdzie indziej? Może zrealizowały się najgorsze scenariusze, znane dotąd wyłącznie z powieści science fiction? Być może. Szkoda zatem, że tajemnicza postać, jak na złość, w przeciwieństwie do wygadanych artystów i akademików, nic nam o tej przyszłości nie opowiada, a jedynie nasłuchuje i ogląda. Nie chce mówić? Nie potrafi? Nie może? Niewykluczone. Albo jest już po prostu za późno na to, by cokolwiek – poprzez mówienie i zachęcania do ekologicznych postaw – można było zmienić.
Kamil Bujny
teatrologia.pl
[link do źródła]