Wałbrzyski teatr po ostatniej serialowej premierze czyli „Niewolnicy Isaurze”, tym razem dla kontrastu wziął na warsztat klasykę w nowym tłumaczeniu Macieja Płazy czyli Frankensteina. Ten potwór, utkany z kawałków trupów i chorej wyobraźni jego szalonego demiurga, opętanego chęcią stworzenia nowego życia z elektrycznej iskry, stał się od lat popkulturowym tworem.
Powstało o nim tak wiele filmów, remeaków, stał się bohaterem komiksów, kreskówek i wzorów na t’shirty. Jego brzydota stała się ikoniczna. I oto w wałbrzyskiej inscenizacji, podzielonej na trzy części, najpierw spotykamy się w szwajcarskiej willi lorda Byrona, gdzie grupa ekscentrycznych przyjaciół schroniła się przed nagłym oziębieniem klimatu na skutek wyziewów wulkanicznych.
Poeta, jego żona Mary Shelley przyszła autorka Frankensteina, doktor Polidori podejmują wraz z Byronem konkurs na napisanie opowieści z dreszczykiem. I tak w oparach opium, w neurotyczno – erotycznym napięciu rodzi się słynne monstrum, druga część przenosi nas w czasy późniejsze, na proces kobiety oskarżonej o morderstwo mężczyzny i w końcu część ostatnia to siedziba fundacji Kasandra, która zajmuje się zależnościami i oddziaływaniem książek na politykę, gospodarkę i klimat, ich działaniem profetycznym.
Ta część jest najbardziej komediowa i absurdalna, rozegrana jest też genialnie dramaturgicznie, aktorzy od ćwiczeń jogi, masaży przechodzą do quasi poważnych dysput o dziełach literackich, które obliczają w tabelkach Excel jak produkty marketingowe. Tu popis gry daje Angelika Cegielska, Ryszard Węgrzyn, Wojciech Świeściak.
Przez większość spektaklu obecny jest sam Frankenstein (Rafał Kosowski), który przygląda się ze stoickim spokojem wydarzeniom i równocześnie jest narratorem. Jego futurystyczny srebrny skafander przenosi nas w prawdziwy sens monstrum, którym jawi się katastrofa klimatyczna oraz nieuchronna biologiczna zagłada. Słońce, boska iskra stwarzająca życie może je też w jednej chwili zniszczyć, czego dowodem są obecne co jakiś czas anomalia klimatu i wybuchy wulkaniczne. Bardzo wymowna pierwsza i ostatnia scena, będąca jej powtórzeniem, pokazuje zaślepienie bohaterów, niejaki słoneczny trans, któremu się oddają.
Czyżby ocaleniem i lekiem na apokalipsę okazał się głód miłości i akceptacji tego, co inne, pozornie gorsze, a co określa immanentnie człowieczeństwo, będące w zaniku? Sztukę ogląda się jak dobry serial z Netflixa, świetna dramaturgia, równoległe, choć pozornie oddalone w czasie wydarzenia łączy coś, co pozostawia nas z niepokojącą zagadką, kiedy opuszczamy Scenę Kameralną, gdzie odbyła się premiera.
Justyna Nawrocka
Dziennik Teatralny Wałbrzych
13 grudnia 2022
[link do źródła]