Jeszcze w listopadzie ubiegłego roku na scenę wałbrzyskiego teatru wkroczył „Frankenstein”. Ja miałem okazję przeżyć go dopiero teraz. Niestety więcej emocji wzbudził tytuł niż sam spektakl.
Twórcy wałbrzyskiego „Frankensteina” połączyli historię najsłynniejszego monstrum z … zagrożeniami klimatycznymi dla świata. Trudno nie być zaskoczonym taką woltą. Przyznać muszę, że autor tekstu i reżyser, czyli Paweł Sablik przez blisko dwie godziny robi wszystko, aby udowodnić taką tezę. Niestety, mnie nie przekonał.
Pierwsza część przedstawienia przenosi nas do 1816 roku, kiedy w Indonezji dochodzi do erupcji wulkanu Tambora. To zdarzenie spowodowało poważne kłopoty w rolnictwie, wywołało migrację ludności, a także falę głodu i pandemii. W tym trudnym czasie, zwanym „rokiem bez lata”, uczestniczymy w wakacyjnym pobycie nad Jeziorem Genewskim grupy artystów. Wśród nich jest Lord Byron, Percy, John Polidori, Claire Clairmont oraz Mary Shelley. Tej ostatniej przyśni się monstrum, które stworzył szalony naukowiec. Brzmi nieźle, szkoda tylko, że to najnudniejsza część spektaklu. Dialogi zblazowanych arystokratów w ogóle nie kleją się i nie wiadomo do czego prowadzą. Sytuacja niewiele zmienia się podczas drugiego aktu, kiedy kobieta jest oskarżona o morderstwo. Z uśpienia wyrywa nas dopiero kolejna część, nazwijmy ją współczesną. Twórcy wpuszczają widzów do jednostki badawczej (podobno prawdziwej), działającej w ramach projektu Cassandra. Pod tą nazwą skrywała się grupa literatów i politolog. Ich zadaniem było analizowanie twórczości literackiej pisarzy, reakcji czytelników i krytyków. Takie działania miałyby pozwolić przewidzieć w przyszłości ważne zjawiska i zagrożenia dla ludzkości. Przykładem może być tytułowy „Frankenstein” (podrzucona książka przez samego potwora). Jego autorka – Mary Shelley już w 1818 roku wyobraziła sobie, że człowiek będzie potrafił eksperymentować z ludzkim ciałem, a nawet ingerować w umysł, tworząc w ten sposób nowe istnienie. Przy okazji zwróciła uwagę na inne zjawiska socjologiczne jak samotność obcego, odrzucenie inności czy brak zrozumienia i tolerancji. Niestety fragment, który trochę podnosi ocenę przedstawienia, kończy się wraz z decyzją ministra rządu, który zamyka biuro i zwalnia jego pracowników.
Spektakl ma jeszcze finał, który jakoś nie łączy pozostałych części w czytelną całość, ani nie zamyka go ciekawą czy ważną puentą. Możemy oczywiście kombinować, że tytułowa postać może być popkulturowym symbolem budzącym strach. Z drugiej strony, wszyscy wiemy, że postać ta jest nieprawdziwa. Podobnie, jak groźba apokalipsy klimatycznej. Boimy się jej, ale jednocześnie nie wierzymy w jej nieuchronność. To jednak tylko jeden z pomysłów na zrozumienie „Frankensteina” w reżyserii Sablika. Moim zdaniem zagadek interpretacyjnych, które fundują nam autorzy, jest jednak za dużo. To najczęściej gasi chęć widza do drążenia spektaklu po spektaklu.
Tradycyjnie dobre aktorstwo, szczególnie widoczne w scenie biura analiz literatury, dawało nadzieję na przedstawienie znacznie ciekawsze. Skoro mowa o aktorach, to najbardziej wyróżnili się Angelika Cegielska i Wojciech Świeściak.
Piotr Bogdański
WieszCo
nr (139) 7.02.2023
[link do źródła]