teatr w wałbrzychu teatr w wałbrzychu
A A + A ++
ikona ikona

Od czerwcowej premiery „Daisy” w wałbrzyskim Teatrze Dramatycznym im. J. Szaniawskiego minęło już ponad pół roku i przez ten cały czas narastało we mnie przekonanie, że „Daisy” będzie dla teatru i miasta czymś więcej, niźli tylko kolejną, choć bez wątpienia spektakularną, repertuarową propozycją.

Na czym miałaby polegać ta wyjątkowość? Pierwszy wałbrzyski musical, duży potencjał komercyjny, samonapędzająca się, powodowana popularnością tytułowej bohaterki  frekwencja, budowanie tzw. lokalnej marki… nie, ten potencjał drzemał – i nadal drzemie – w czymś innym, czymś o zgoła nieuchwytnej naturze.

To, co od kilku lat dzieje się z Sokołowskiem, obserwuję z głębokim smutkiem. Zdaje się, że niepowtarzalny charakter tej cudownej sudeckiej wsi został utracony na długo, kto wie, czy nie bezpowrotnie. Raczkujący i zarazem fantastyczny festiwal Hommage a Kieślowski  i nieludzki wysiłek fundacji In Situ kontrastował z trudną sytuacją tych, którzy być może z niejakim zdumieniem spoglądali na pielgrzymujących jeszcze przed pięcioma, czterema laty do Kinoteatru Zdrowie oszołomów. „Panie, ja od siedmiu lat próbuję sprzedać mieszkanie, wyjechałabym już dawno, ale nikt nie chce kupić. Może pan?” – tę rozmowę z sokołowskiego przystanku autobusowego wspominam dziś ze zdumieniem. Dynamiczny rozwój letnich festiwali i doskonała powieść Gorzko, gorzko Joanny Bator do spółki z pandemią wywróciły czar lekko zapadłej, magicznej wsi Brehmera i Kieślowskiego na nice, a dzieła zniszczenia dokonał Empuzjon Olgi Tokarczuk. Czym jest Sokołowsko dziś, nie trzeba nikomu tłumaczyć. Opowieść – w sensie szczególnym i ogólnym – pożarła dawny Görbersdorf w całości i wypluła coś, czego natura dopiero się kształtuje.

Wałbrzychowi to nie grozi. Nawet powieść noblistki nie pożre studwudziestotysięcznego miasta. Tu tworzenie własnej opowieści ma szansę dokonać się inaczej i zdaje się, że cząstką tego właśnie procesu staje się „Daisy”. Przy czym nie chodzi li tylko o wałbrzyski autotematyzm ani – mam nadzieję, że tym bardziej nie – jakąś funkcję edukacyjną. Ponowne otwarcie dużej sceny „Szaniawskiego” i zaprezentowana tego wieczoru na jego deskach „Daisy” doskonale tenże proces obrazuje. Zakończenie wielomilionowej inwestycji w tak ważną lokalną instytucję kultury to święto dla miasta i jego mieszkańców. Wystawienie przy tej okazji musicalu o księżnej von Pless stało się daleko mniej spektakularnym od sokołowskich ekscesów kolejnym już w Wałbrzychu artystycznym gestem, przy pomocy którego „Szaniawski” zdawał się mówić całemu miastu „tak, będziemy się nawzajem opowiadać, wciąż na nowo, będziemy się zakorzeniać w zbiorowej wyobraźni tak pięknie, jak tylko potrafimy”, a mieszkańcom, którzy przyszli tego wieczoru do teatru „jesteście dla nas ważni, to wy jesteście Wałbrzychem, dla którego gramy”. Sztuka, stworzona w „Szaniawskim” przez Konrada Imielę, to coś więcej, niż spektakl. To przykład podjęcia wyzwania, jakim jest odpowiedzialność za miasto i jego tożsamość, co na Dolnym Śląsku jest szczególnie ważne. To również próba dojrzałości, bo nie mówimy tu o tworzeniu hagiografii angielskiej księżniczki, ale o absorpcję tej niezwykłej postaci i jej rodziny do swojej historii, historii miejsca, w którym teraz żyją wałbrzyszanie, z całym ciężarem, który rodzina Hochbergów ze sobą niesie. I tę właśnie odpowiedzialność zespół „Szaniawskiego” podejmuje w pozornie tylko lekkiej i przyjemnej formie musicalu. Bo przecież to, w jaki, skądinąd wywołujący ciarki na plecach, sposób aktorzy wytańczyli nam lata nazistowskiej grozy, zwala z nóg. Podobnie jak głosy Małgorzaty Walendy i Kingi Zygmunt, jak taneczno-akrobatyczne „solówki” Krzysztofa Piechniczka i Radosława Lisa i pozostałe, wcale nie mniej udane, kreacje aktorskie. To dzięki nim tego wieczoru najważniejsi byli nie politycy, rozdzielający publiczne, a nie prywatne pieniądze, co robią przecież w imieniu obywateli, ale miasto, jego mieszkańcy, teatr i „Daisy”, rozumiana jako pisana wielką literą Opowieść, której ten konkretny spektakl jest jedynie jedną z wielu, mam nadzieję, odsłon.

Jędrzej Soliński
Gazeta Wyborcza
[link do źródła]