W połowie grudnia wałbrzyski teatr zaprezentował ostatnią premierę, czyli „Bił sobie Andrzej” Mariusza Gołosza, w reżyserii Macieja Hanuska. Spektakl jest współfinansowany przez Akademię Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie, w ramach programu Fundusz na Start. Niestety młodzi twórcy nie mają powodu do dumy.
Już sam bohater, którego znaleźli sobie Mariusz Gołosza (autor tekstu) i Maciej Hanusek (reżyser, twórca scenografii, kostiumów i oświetlenia) może budzić zdziwienie. Panowie zafascynowali się życiem i „twórczością” Andrzeja Gołoty. Sam pomysł na realizację nie budził już takich kontrowersji. Szaniawski już nieraz był miejscem, gdzie biografie stanowiły kanwę przedstawień. Wśród nich znalazły się takie ważne nazwiska jak Gabriela Zapolska, Gabriel Narutowicz, Henryk Sienkiewicz czy Marta Gąsiorowska. Z tym, że najczęściej były to spektakle udane. Niestety „Bił sobie Andrzej” do nich nie dołączy. Kiedy tak trwałem na widowni i przypatrywałem się poczynaniom czwórki aktorów, dręczyło mnie pytanie, o co chodziło autorom przedstawienia. Na sali rozległy się końcowe oklaski, a ja wciąż nie znalazłem odpowiedzi na tę prostą, ale zasadniczą kwestię. Punktem wyjścia do przedstawienia jest realizacja filmu o pięściarzu z Warszawy. Filmowiec – kolega boksera z treningów (Mateusz Flis), wg własnego scenariusza, próbuje inscenizować kolejne zdarzenia z życia późniejszego brązowego medalisty olimpijskiego w Seulu. Jednak wszystko, co oglądamy, jakoś nie klei się. Wyczuwamy, że ma być śmiesznie, ale za cholerę nie jest. No może raz można się uśmiechnąć, kiedy pada stwierdzenie miłości Gołoty do maty (podłogi ringu). Pytania, typu co by było gdyby „Dżonuś” nie wszedł na ring tylko np. do kabiny ciężarówki i woził proszki do prania z Niemiec, okazały się niezbyt wciągające. Wyraźnie widać, że akcja przedstawienia toczy się jakby na siłę. To z pewnością wynik słabości scenariusza. Finał także nie polepsza sytuacji. A jak powtarzał Wojciech Mynarski, najważniejsza jest puenta. Gdyby nie aktorzy, można by bez wątpienia powiedzieć, że „Bił sobie Andrzej” nudzi. Na szczęście występują Kinga Zygmunt, Piotr Czarniecki, Mateusz Flis i Wojciech Marek Kozak. Na pewno Kinga Zygmunt, jako żona Gołoty, w chwilach, kiedy dochodzi do głosu, natychmiast kradnie całą uwagę publiczności. Dobry moment ma również Piotr Czarniecki w roli amerykańskiego trenera boksera, kiedy opowiada o relacji z podopiecznym. To wszystko, co dobrego można powiedzieć o efekcie pracy zespołu Macieja Hanuska. Artyści pozostawiają nas zatem z rodzajem pustki. Nie stawiają nam intrygujących pytań. No może poza tym zadanym na początku – o czym miał być „Bij sobie Andrzej” i dlaczego jest tak nieudany?
Piotr Bogdański
WieszCo
10 stycznia 2023
[link do źródła]