"… córka Fizdejki" – współcześni niewolnicy historii i stereotypów
Roman Pawłowski (21-12-2004 20:06)
Spektakl Jana Klaty według Witkacego w wałbrzyskim Teatrze im. Szaniawskiego to szokujący pamflet na nowych i starych Europejczyków.
Pierwszym odruchem na to przedstawienie jest protest: przecież rzeczywistość nie jest taka: brudna, spotworniała, karykaturalnie wykoślawiona. Przecież wejście Polski do Unii Europejskiej jest wielkim sukcesem, na który pracowało wiele pokoleń. Tymczasem trzydziestoletni reżyser, należący do generacji, która najwięcej zyskała na politycznych przemianach ostatniego piętnastolecia, szydzi z polskich nadziei, związanych z Europą!
W jego spektaklu, opartym na sztuce Witkacego nasze wejście do Unii wygląda tak: do polskiej dziczy przybywają cyniczni specjaliści zza Odry, aby zaprowadzić ordung. Ubrani w garnitury od Bossa, w lotniczych walizkach wiozą szyldy niemieckich koncernów: Boscha, Siemensa i innych, wymieszane dla niepoznaki z portretami wybitnych niemieckich myślicieli Kanta i Goethego. Czeka na nich komitet powitalny złożony z kilkunastu biedaków w znoszonych ubraniach, z wypchanymi reklamówkami z supermarketów. Wyglądają jak bezdomni w kolejce po darmową zupę. W ramach europeizacji uczą się "Ody do radości", ale słowa hymnu europejskiego powtarzają karnie, jak żołnierze odliczający w szeregu.
Litwa, czyli Polska
Ten obraz stosunków polsko-niemieckich wydaje się być żywcem wyjęty z radiowych pogadanek Ojca Dyrektora i przemówień jego parlamentarnych akolitów. Czyżby Jan Klata zwariował i robił kampanię antyunijną pół roku po zwycięskim referendum? Nie, bo to przedstawienie, choć dotyczy dzisiejszej Polski, nie jest głosem polityka ale artysty, który nie stoi po żadnej ze stron. "… córka Fizdejki" to próba nazwania dzisiejszego stanu świadomości Europejczyków po obu stronach dawnego muru. A zarazem pamflet na nową i starą Europę, rzucające się sobie w objęcia.
Dramat, którym posłużył się reżyser jest to tego znakomitym materiałem: "Janulka, córka Fizdejki" z 1923 roku opowiada o zderzeniu dwóch cywilizacji i wynikającym z niego społecznym przełomie. W oryginale rzecz dzieje się na wyimaginowanej Litwie, którą w XXIII wieku najeżdżają neokrzyżacy pod wodzą wielkiego mistrza Gottfrieda. Próby cywilizowania "litewskiej" dziczy kończą się niepowodzeniem: pod wpływem tubylców najeźdźcy ulegają zbydlęceniu, a wielki mistrz strzela sobie w łeb.
Druga bitwa pod Grunwaldem
Klaty przełożył na dzisiejsze realia zderzenie słowiańskiej spolegliwości z niemieckim wyrachowaniem. W szokujący sposób użył narodowych stereotypów: Niemcy mają u niego cechy cyborgów, skrzyżowanych z bohaterami reklam szwajcarskich zegarków. Razem z walizkami ciągną za sobą widma przeszłości: towarzyszące "neokrzyżakom" potwory to ubrani w pasiaki więźniowie obozu koncentracyjnego, dopominający się nieustannie jedzenia.
Klata nie oszczędza również Polaków, których pokazuje tak, jak ich widzą Niemcy: pijanych, obdartych, obżerających się bigosem. Nie roztkliwia się nad losem ofiar, ale uderza w polską miłość do romantycznej tradycji: Wiesław Cichy jako kniaź Fizdejko, przywódca "Litwinów" ma wielką scenę pantomimy, w której parodiuje sceny z polskiej historii: udaje króla Zygmunta Starego, przyjmującego Hołd Pruski i Rejtana, który zasłania gołą piersią drogę na zdradziecki Sejm, jest sienkiewiczowskim husarzem, galopującym przez pola bitewne i Piłdsudskim, podkręcającym wąsa. A jednocześnie nie przestaje być przeciętnym urzędniczyną w pomiętej koszuli.
Główną myślą przedstawienia jest pokazanie obu narodów jako więźniów historii, która nie pozwala na prawdziwy dialog. Symbolem przeszłości, od której nie można się uwolnić jest wisząca nad sceną kopia "Bitwy pod Grunwaldem". "Jesteśmy zawieszeni w czasie, jednocześnie w XV i XXI wieku" – mówi jeden z bohaterów. Ten cytat mógłby posłużyć za klucz do całego przedstawienia. To opowieść o dwóch narodach, zamkniętych w jednej szafie ze swoimi trupami. O traumie wzajemnych uprzedzeń, która nie wygasa pół wieku po wojnie i wyraża się w zdarzeniach tak banalnych, jak skandal z polską flagą z naszytą reklamą sponsora, którą wymachiwał austriacki trener naszego Orła i tak poważnych, jak spór o wypędzonych.
Teatralny DJ
"… córka Fizdejki" to zarazem wielkie widowisko, eksplodujące mieszanką cytatów z kultury wysokiej i masowej. Klata używa wziętej z Witkacego metody groteskowych asocjacji, niczym didżej łączy hymn narodowy w tandetnym wykonaniu Edyty Górniak z kiczowatą piosenką "Jestem na tak" z referendum europejskiego, w warstwie wizualnej zderza ikonę Matejki z cytatami z komiksu "Achtung Zelig!" swojego rówieśnika, Krzysztofa Gawronkiewicza.
Spektakl młodego reżysera jest wyrazem tej samej nieufności wobec historii, co komiks Gawronkiewicza, opowiadający o wojnie i Holocauście w konwencji surrealistycznej wizji, gdzie oddział SS pod dowództwem czarodzieja w spiczastej czapce ze swastykami tropi przybyszów z innej planety. Pokolenie, które wojnę zna z filmów o Klossie i czterech pancernych stawia na gruzach XX wieku pytania o przyszłość tej części Europy. Czy rozegra się tu kolejna "bitwa pod Grunwaldem"? Czy powstanie nowy, zbydlęcony świat z wizji Witkacego? Czy jakaś inna forma współistnienia? Są to pytania, nad którymi warto myśleć nie tylko w teatrze.
Teatr im. Szaniawskiego w Wałbrzychu: "… córka Fizdejki" według Witkacego, reżyseria, adaptacja, sample, skrecze mentalne Jan Klata, scenografia Mirek Kaczmarek, ruchy Maćko Prusak, światła Justyna Łagowska, premiera 18 grudnia.