Spektakl, którego premiera miała miejsce tuż przed wakacjami, staje się kolejnym hitem repertuaru wałbrzyskiego teatru. „Czy pingwiny mają kolana” istotnie budzi żywe reakcje publiczności. Czy zatem istotnie przedstawienie w reżyserii Anety Groszyńskiej jest tak dobre? Twórczyni, którą kojarzymy z popularną serią Superstar, czyli Sienkiewicz Superstar, Zapolska Superstar, Złoty pociąg Superstar tym razem zrezygnowała w tytule tego rozszerzenia, ale formuła przedstawienia jest bardzo zbliżona. I to wyraźnie mu ciąży.
Aneta Groszyńska tym razem zainteresowała się zagadnieniami współczesnymi. Posłużył jej w tym celu tekst Marcina Kąckiego. Pozornie pomysł na fabułę jest prosty. Do wziętego terapeuty przychodzą ludzie z różnych środowisk i dzielą się swoimi bolączkami. Przede wszystkim zadają pytania. Jeśli ktoś wyobrażałby sobie, że będzie musiał oglądać nudne rozmowy na kozetce, to spotka go niespodzianka. Zamiast tego zobaczy coś w rodzaju chaosu i szaleństwa. I tak poznajemy historię samego doktora, który sprawia wrażenie, że sam potrzebuje pomocy. W jego pracy towarzyszy mu duch Zygmunta Freuda, który próbuje mu dawać rady. Ma jednak kłopot ze zrozumieniem obecnego świata. Na to wszystko, co chwilę, na scenie pojawiają się sfrustrowani pacjenci. Ich zachowanie i pytania bardzo efektownie budują obraz trudnej do zaakceptowania współczesności. Twórcy mówią o ludziach funkcjonujących w przestrzeni internetowej, o telewizji śniadaniowej, politykach, o kredytach, pandemii, wojnie itd. Wszystko jest utrzymane w konwencji prześmiewczej. Niby jest zabawnie, ale tak naprawdę opisywana żartami rzeczywistość jest przerażająca. W tym scenicznym szaleństwie bardzo dobrze odnaleźli się młodzi aktorzy. Wśród nich była Irena Sierakowska, która odważnie, bez oporów często potrafiła zawładnąć sceną. Nie ustępował jej jako telewizyjny partner Wojciech Świeściak. Nie można nie docenić Piotra Mokrzyckiego, który zasadniczo przez cały spektakl nie schodzi za kulisy. Największe wrażenie (kolejny raz) robi Dorota Furmaniuk. Artystka imponuje niezwykłą naturalnością. A przy okazji – bierze ona udział w jednej z pierwszych scen przedstawienia, nazwijmy ją „sceną z kotem”. To jeśli nie najzabawniejszy, to na pewno najbardziej zaskakujący moment spektaklu. Po takim niezłym początku miałem nadzieję, że dalej będzie równie zabawnie i oryginalnie. Niestety, poza rozmową z kulą ziemską jest pozornie nadal śmiesznie, ale jakby na siłę. W ten sposób dotarliśmy do słabszej strony spektaklu. Zabrakło w nim czegoś, co skleiłoby dziesiątki fleszy, scenek, historyjek, żartów. Tymczasem, mam wrażenie, że twórcy oparli swój pomysł wyłącznie na zebraniu spostrzeżeń dotyczących początku XXI wieku i liczyli, że dzieło powstanie samo. Powstało, ale niepełne, budzące niedosyt i wrażenie pójścia na łatwiznę. Zbyt duża liczba zebranych wątków spowodowała rozmycie i zmniejszenie siły przekazu. Wspomniana wcześniej, stosowana już kilkukrotnie formuła (zabawy i niekonwencjonalnych, zaskakujących zachowań bohaterów), mam nieodparte wrażenie, że się wyczerpała. Na koniec warte podkreślenia jest zdanie puentujące spektakl. Jednym słowem „Czy pingwiny mają kolana” marto zobaczyć dla zabawy, a jeszcze bardziej dla rodzących się pytań.
Piotr Bogdański
WieszCo
[link do źródła]