Kolejna premiera wałbrzyskiego teatru odbyła się tym razem poza jego murami, w auli Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Wałbrzychu.
Jego nowoczesne, minimalistyczne wnętrza otacza piękny park i zrujnowana, zabytkowa willa księżnej Daisy, byłej właścicielki Zamku Książ. Cywilizacja kontra natura, nowoczesność kontra sztuka i nastrojowość.
Już od progu czułam te opozycje, które też pewnie wpłynęły na stan dzisiejszego, rozchwianego świata w epidemii. Usadowienie widzów daleko od siebie, zakrytych maskami, witających się z dyrekcją teatru i nawzajem ze sobą łokciami. Nowe zwyczaje szybko się przyjęły, choć nadal wydają się trochę dziwaczne i profetyczne jak z filmu science – fiction.
Mateusz Flis, któremu osobiście bardzo kibicuję i przyglądam się od czasu jego roli Dzikiego w wałbrzyskim teatrze, tym razem zaskoczył nas całkowicie niecodziennym wizerunkiem. Powitał nas w sali wykładowej jako doktor Szelestowski, o imagu roztargnionego naukowca, w wełnianym, rozciągniętym swetrze. Powoli wprowadził nas w teorię falową, według której wszystkiemu winne są otaczające nas fale magnetyczne, przy których 5 G to niewinne i niegroźne zjawisko.
Na początku jesteśmy skłonni mu uwierzyć, dopiero po jakimś czasie „łapiemy”, że to zwykły wirtualny wkręt, a filmiki z wychwalającymi go pod niebiosa ludźmi, równie dobrze co prawdziwe, mogą być wyreżyserowane. Starszy pan wierzący tylko w „Jedną i Słuszną” teorię Szelestowskiego, dziewczyna o zamglonym spojrzeniu, kiedy wymienia jego nazwisko, wydają się być tak samo autentyczni, co postacie z reklam, deklamujący wyuczone hasła reklamowe. Flis porywa ich i nas swoją charyzmą, czasem jednak ukazują się pęknięcia i odsłania swoją wrażliwość, na przykład w opowieści o Małym księciu i lisie, czyli prostej historii o ludzkich uczuciach, które już zanikają w dobie epidemii, czasie postrzegania każdej osoby jako potencjalnego roznosiciela. Sztuka świetnie odsłania mechanizmy tworzenia teorii spiskowych, czasy pseudoprawd naukowych. Jedynie w filmiku, w którym występuje matka, sytuacja wymyka się spod kontroli. Pomyliły jej się przyciski i myśląc, że wyłączyła kamerę, obnaża doktora i pokazuje prawdę o swoim, nieudanym synu, któremu nic się nie chce i który lepiej zacząłby karierę w branży śmieciarskiej. Wychodzimy ze sztuki, czujemy się „wkręceni” jako ofiary internetowej mitologii współczesnej, która tak naprawdę jest bełkotem.
Justyna Nawrocka
Dziennik Teatralny