Wcale nie jesteście tak dobrze wykształceni, jak wam się wydaje – tak zaczyna się spektakl Pawła Świątka w Teatrze Dramatycznym im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Nie jesteśmy? Ja, owszem, mam świadomość ogromnych zaległości, z niektórych przedmiotów nawet na poziomie podstawówki. I, jak pewnie większość publiczności Znikających szkół, nie cierpiałam szkoły, więc cieszę się, że już nie muszę do niej chodzić. Właśnie dlatego bycie wtłoczonym z powrotem w szkolną maszynę, co nam fundują twórcy spektaklu, stanowi przykre i zarazem komiczne przeżycie.
Akcja sztuki, podobnie jak poprzednich przedstawień Świątka, Smutków tropików czy Mitologii, toczy się w przyszłości. Instytucja oświaty została już wyeliminowana („nie ma już edukacji, jest tylko internet”). O kształceniu słyszymy, że to proces samoczynny, czemu nie bardzo wierzę, bo nie przypuszczam, żebym bez obowiązku szkolnego wyszła poza ułamki. Teatr udowadnia nam jednak w dalszej części wieczoru, że wszyscy jesteśmy ofiarami systemu edukacji. Wspólnota szkolnych doświadczeń okazuje się uniwersalna, niezależnie od wieku i rodzaju placówki, przez jaką przeszliśmy w procesie wbijania nam do głowy całych połaci niepotrzebnej wiedzy, podczas gdy nikt nie nauczył nas myśleć. Może zresztą – sugeruje Świątek – wcale nie zależało nam na tej akurat umiejętności. Czyż nie koncentrowaliśmy się jedynie na świadectwach, średnich ocen i dyplomach?
Samodzielnie nie są w stanie myśleć także postacie na scenie. Dlatego są androidami, a nie ludźmi. Ale zacznę wszystko jeszcze raz od początku, jak na lekcji: oto siedzimy na mini-trybunie sceny kameralnej teatru. Przed nami wisi srebrny parasol rozpostarty nad sceną jak kopuła. Pod nim pięć kobiet krąży każda swoim torem, komunikując „Zmieniam kanał!” jakby były zdalnie sterowanymi robotami. To sztucznie stworzone istoty ludzkie, zaprogramowane na wyrzucanie z siebie tekstu seriami jak z karabinu, dopóki nie zawieszą się i znów nie zmienią kanału na inny, co w spektaklu zdarza się kilka, jeśli nie kilkanaście razy. Sytuacja to z pozoru niezwykle dynamiczna, ale w sumie jednak statyczna – zmienia się tylko treść skandowanych haseł. Narracja jest alinearna, brak tu standardowo pojętej fabuły oraz podziału na postaci.
Performerki, niezależnie od przymiotów cielesnych, nie prezentują się korzystnie. W chabrowych elastycznych kostiumach ze skrzydełkami i z falbaną między nogami wyglądają bardzo nieporadnie. Przypominają przerośnięte bobasy odziane w obcisłe trykoty. Strój, obły i ujednolicony, odbiera im osobowość. Źródło tej decyzji zostaje podane w tekście: „pozbawione swego kształtu, obecnie w dobie nadpłciowości [zostają] pozbawione swojej płci”. Wykonawczynie mają być bowiem obojętnymi „podajnikami tekstu”, a że w dalszej części przedstawienia pojawi się zjadliwa satyra na gender w szkole, bezpłciowość performerek jest celowa – krytycznie i humorystycznie odnosi się do medialnych kontrowersji wokół kwestii gender. Jak się dowiadujemy, „chłopcy mają wyrosnąć na fajnych facetów, którzy założą warsztat samochodowy, a dziewczynki na dobre żony tych facetów”.
Chwała więc pięknym aktorkom, że odważyły się na gest aseksualności. Największa siła Znikających szkół leży właśnie w obsadzie. Sara Celler-Jezierska, Karolina Krawiec, Irena Wójcik, Ewelina Żak i Mirosława Żak wspaniale grają razem, zachowując cechy indywidualne nawet w precyzyjnie zsynchronizowanym chórze. Żadna nie przyćmiewa pozostałych i wszystkie mają ogromne poczucie humoru. Z zadaniem autokompromitacji, oddającym atmosferę szkolnych występów, mierzą się z niezwykłą odwagą. Przekuwają słabość w żart, ich niezgrabność budzi wzruszenie. Nie tworzą – jak choćby Chór kobiet – zamkniętego systemu; otwierają się na publiczność, odnoszą do poszczególnych widzów. Na ile zrozumiała to komunikacja, trudno powiedzieć. Przywykła do eksperymentów widownia Wałbrzycha powinna się odnaleźć w tym trudnym formalnie, lecz przejrzystym w sferze treści, spektaklu. Operuje on rozmaitymi kliszami, od zakazu in vitro czy podważania teorii ewolucji Darwina, aż do poglądu, który nazwę przez porównanie: „Uczeń nie jest klientem, szkoła nie jest produktem”. Bo, zdaniem dzieci, podobnie jak konsumpcję własnej edukacji, można też postrzegać stosunki rodzinne: „jeśli rodzice każą jeść brokuły, myć ręce, sprzątać w pokoju bałagan, / jeśli nie szczędzą wymówek i nagan, / jeśli nudzą cię i są niemili / znaczy to, że się po prostu zużyli / (natychmiast zamów nową parę)”.
Rytm szalonych oratorskich popisów wywołuje wybuchy śmiechu, a potem na stałe wprowadza nastrój zabawy. Oglądamy akademię: performerki raz stają się zakompleksionymi uczennicami, kujonami, lizusami, raz byłymi nauczycielkami czy kuratorami oświaty – bezbarwnymi funkcjonariuszkami bez charyzmy. Akademia odbywa się z okazji zniknięcia szkół jakby w magicznej sztuczce – jak w Harrym Potterze są one szkołami czarodziejstwa i magii. Który to kostium tak naprawdę nie zmienia ich charakteru. Dzieci klepią tu różne wierszyki, spiętrzone do granicy absurdu komunały,. Urzędnicy w przemowach budują chwiejne struktury ze zdań pozbawionych znaczenia. Głowa boli od natłoku słów i liczb w statystykach. Tekst doskonale parodiuje styl „karty nauczyciela” i innych aktów prawnych cytowanych w podobnych debatach.
Podobnie jak w przypadku święcącego trumfy Pawia królowej spektaklu Pawła Świątka zrealizowanego w Starym Teatrze, tu także oglądamy intensywną, zabawną galopadę słów, gimnastycznych figur, groteskowych, przerysowanych gestów. Lecz przeciwnie niż w tamtym, sławnym, choć też ostro krytykowanym spektaklu, Znikające szkoły nie są widowiskiem dla widowiska. Wiecznie aktualny temat wymusza nasze zaangażowanie. Odżywa wspomnienie własnych upokorzeń przed tablicą czy na apelu w sali gimnastycznej, które, prawdopodobnie tak często jak do mnie, wraca do was w snach.
Ktoś nieprzyzwyczajony do formalnego teatru Świątka, opartego na szybko recytowanym słowie, może się czuć znużony. Jedyny banał z czasów szkolnych, jaki nie pada tu ze sceny, to obłudnie wpisywane do pamiętników: „ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz”. W końcu całe to zamieszanie na scenie, ten trening „do niczego”, czysty słowotok nie przynosi żadnej wizji prócz spektakularnego chichotu. Mnie to wystarczy, teatr nie jest areną polityczną i nie ma obowiązku proponować konkretnych rozwiązań. Oczywiście, można dopasować do niego konkretne poglądy, analizując obraz strajku dzieci we Wrześni czy upamiętnienia zbrodni katyńskiej i katastrofy smoleńskiej. Ci jednak, którzy pójdą tym tropem, skazani są na interpretacyjną porażkę. Nie zostaje z tych scen nic więcej jak tylko refren okrzyków: „strzały w tył głowy! strzały w tył głowy!”
Przekora, z jaką zrealizowano Znikające szkoły, żywi się kpiną z przymusu buntowania się, ale jednocześnie jest źródłem kreatywności. Spektakl trwa tylko godzinę. Autorem tekstu jest niejaka Hermiona G., postać z Harry’ego Pottera. Pod tym pseudonimem kryje się Tomasz Jękot, autor tekstu wrocławskich Mitologii Świątka oraz wałbrzyskiego Shoa show, parodii Skrzypka na dachu. Tu pariodiuje frazę Terry’ego Pratchetta, popularnego autora fantasy o szczególnym poczuciu absurdu. Językiem pełnym ozdobników i zawijasów tworzy satyrę na polski system edukacji, wiecznie krytykowany, a na koniec grzęznący jak zwykle w wodolejstwie i pustosłowiu.
Hermiona jako postać w spektaklu mówi w imieniu wykluczonych, zmarginalizowanych kobiet. Czyż ich domeną nie jest właśnie szkoła, która zamiast kuźni intelektu przypomina najczęściej pole do nadużyć władzy sfrustrowanych, źle opłacanych osób? Czy szkoła nie jest metaforą niespełnionych karier? Groźba: „obyś cudze dzieci uczył!” ukazuje szkołę jako poligon i spektakl Świątka niczego w tej kwestii nie zmienia.
Adriana Prodeus