Podczas każdej z części „tryptyku” Jacka Kozłowskiego Wielcy inni II: Depresje. Szymborska, Rymkiewicz, Bielicka uśmiałem się jak na dwóch dobrych komediach. Jeżeli przeliczyć to na farsy, wyjdzie zapewnie z pół tuzina. W zasadzie przed nami są trzy dwudziestominutowe monodramy.
Za wzorcowy stand-up można uznać jedynie występ Mirosławy Żak. Każdy minispektakl ma swoich bohaterów, własny rytm, czytelny przekaz, osobliwe poczucie humoru oraz wyjątkowe aktorskie podejście. A na dodatek kończy się lirycznymi piosenkami, w czasie których o mało się nie popłakałem. Żadnej ironii. Prawdziwa emocjonalna huśtawka.
Jak wspomniałem, śmiechu było co niemiara. Aż do chrypki i bólu gardła. Chwilami do lekkiej histerii. Co ciekawe, cały ten park humorystycznych (lecz nie tylko) atrakcji został sklecony wyłącznie z tekstu (świetnego tekstu, za który Jackowi Kozłowskiemu należą się osobne oklaski) i wspaniałego aktorstwa (moje brawa dla Mirosławy Żak, Włodzimierza Dyły i Rafała Kosowskiego). Z całej scenografii: mały okrągły stolik dla szanownej pani Szymborskiej, kilka najzwyklejszych rozkładanych krzeseł oraz owinięta święcącym się „wężem” metalowa „poczekalnia”.
Ponadto każdy z trójki bohaterów został obdarowany charakterystycznymi drobiazgami. Takimi małymi wisienkami na tym wielopoziomowym, muzyczno-teatralno-satyrycznym torcie. Szymborska dostała uroczą zapalniczkę w postaci malusieńkiej muszli klozetowej oraz „pilot”, który po naciśnięciu odpowiedniej cyfry wydaje różne dźwięki – od oklasków i braw po sztuczny śmiech i werbel. Rymkiewiczowi wręczono taktometr, który nosił ze sobą, jako że jest osobą taktowną, oraz kromkę chleba. Kruszył ją nerwowo koniuszkami palców i małymi porcjami rozrzucał we wszystkie strony. Jak gdyby karmił niewidzialne ptaki. A ponieważ jest osobą nie tylko taktowną, lecz i bardzo szczodrobliwą, część tych kieszonkowych zapasów przypadła też widzom. Poecie podobno wolno. Bielickiej natomiast za cały rekwizyt wystarczył jeden tylko niebieskopióry szal boa. Czego by jeszcze potrzebowała tak zacna pani?
Kiedy wchodzimy na salę, trójka aktorów znajduje się już na scenie. Wiedząc o „zestawie na wieczór”, od razu zaczynamy zgadywać – who is who? Rafał Kosowski gra Szymborską? W pierwszej chwili zdziwienie, nawet konsternacja. Po dziesięciu minutach – no a kto, jeżeli nie Rafał? Tylko on. Po raz kolejny, tylko że w zupełnie inny sposób, Rafał Kosowski pokazuje, jak mężczyzna może zagrać kobietę, żeby nie wyszła z tego ani karykatura, ani inna dziwna kreatura. Poprzednim tego dowodem była znakomita, bardzo wnikliwa aktorska kreacja w Good Night Cowboy.
Kosowski uśmiecha się samymi oczami. Jak gdyby miał takiego wewnętrznego kota, puszystego kocura, co śpiewnie miauczy gdzieś w środku. Jego Szymborska – dowcipna, mądra, prześmiewcza, ironiczna, zdystansowana. Nieustannie przypomina, że postawiła wodę na herbatę i czeka na Woody’ego Allena. Oczywiście żeby wspólnie robić wycinanki. A póki się gość z Manhattanu nie pojawi, opowiada o złotych kurczaczkach z KFC i o ruchliwych, krzaczastych brwiach Czesława Miłosza, który te kurczaczki pochłania, święcie przekonany, że są domowej roboty. Nie omieszka zażartować tak o swoim Noblu, i o Emilu Cioranie. Jak inaczej miałaby się zorientować, kto na sali interesuje się rumuńską filozofią egzystencjalną?
Włodzimierz Dyła gra tak, jak gdyby to nie Rymkiewicz miał rozsadzić kulę ziemską tajemniczym manuskryptem przechowywanym w piwnicy i owiniętym w „Gazetę Wyborczą” (żeby żona tego nie tknęła), tylko on, Włodzimierz Dyła, ma uczynić to własnym zapałem i własną grą. Włodzimierz Dyła (powtórzmy to imię i nazwisko po raz trzeci) umie grać brodą. Dokładnie tak! Ale ta broda (taka prawdziwa, nie jakaś tam hipsterska) nie stanowi, że tak powiem, wyraźnej jedności. Jest brodą wysoce zróżnicowaną. Ma swoją skomplikowaną strukturę. Jak gdyby składa się z części, z których każda pełni swoją niezależną funkcję.
Rymkiewicz, jak wiadomo, daleki od teorii spiskowych, święcie wierzy, że Adam Michnik pod parkingiem Agory buduje maszynę czasu. Przy czym władca „Gazety Wyborczej” inwestuje w ten kosztowny wynalazek tylko po to, żeby odebrać wręczoną poecie w 2001 roku nagrodę Nike. Tymczasem sam „wieszcz z Milanówka” i rasowy patriota urządza w ogródku pułapkę na jeża (wkurzają go przedstawiciele nawet takich gatunków) i pisze książki, w których udowadnia, że chamstwo i prostota to nie chamstwo i prostota. I cały czas knuje, obmyśla i przygotowuje plany wielkiego ostatecznego wkurzenia wszystkiego i wszystkich! Wszechogarniającego wkurzenia, które położy wreszcie kres życiu organicznemu na Ziemi. A może nawet samej tej Ziemi.
Natomiast Bielicka w wykonaniu Mirosławy Żak cały czas próbuje złapać oddech, strzelając słowami niczym z karabinu maszynowego. Strzela i strzela, jak żołnierz podczas natarcia. Od czasu do czasu rzucając prawdziwe „granaty” w postaci niepoprawnych politycznie dowcipów o Holocauście. Wcale się temu nie dziwię – czego jeszcze można oczekiwać od kabaretowej aktorki, której co noc śni się, że gra ona w sztuce Sarah Kane Psychoza 4.48? Przy czym niekiedy potrafi przebrnąć przez cały tekst sztuki w ciągu niecałych dwudziestu minut, z których ostatnie piętnaście to sama tylko scena samobójstwa.
Wychodząc z sali po takich „depresjach”, myślałem jednocześnie o trzech rzeczach: po pierwsze dlaczego nie było mnie na poprzedniej odsłonie tego projektu, czyli na Wielcy inni: Gombrowicz, Chrystus, Osiecka? Po drugie komponowałem listę osób, którym chętnie bym polecił to wszystko obejrzeć. Po trzecie zacząłem się zastanawiać, kiedy doczekamy się następnego wydania tego świetnego projektu. Czy potrzebne są jeszcze jakieś rekomendacje? Uważam, że nie.
Henryk Mazurkiewicz,
Dziennik Teatralny,
1.02.2016