„Szpecht wygrała młodzieżowy konkurs na ostatniej Boskiej Komedii. Zahipnotyzowała mnie schubertowską instalacją na czwórkę muzyków i dwunastu aktorów. Działała intuicyjnie, skrzyknęła przedstawicieli odmiennych światów: kompozytor Wojtek Blecharz, aktorzy wałbrzyscy, muzycy, seniorzy-amatorzy. Zderzyła graną na żywo Śmierć i Dziewczynę Schuberta z awangardowymi kompozycjami Blecharza, polegającymi na nieortodoksyjnym traktowaniu skrzypiec, altówek i kontrabasu – przez pocieranie nimi, stukanie w nie. Aktorzy ćwiczyli na scenie w parach z amatorami, oswajali przestrzeń biegami, tańcem, pół słowami-pół monologami. Ktoś otwierał pocztówkę dźwiękową, ktoś mruczał do mikrofonu. Na ekranach wyświetlały się przypadkowo dobrane cytaty z dzienników kompozytora. Teksty nie układały się w żadną opowieść. Szpecht i jej zespół budowali raczej atmosferę, desperacko szukali jakiejś wspólnej, ukrytej nuty w widzu i wykonawcy. Żeby tak coś załkało, pękło, oddarło się z łup.
Jeden z amatorów, przedstawiający się jako prowincjonalny, nieodkryty jeszcze kompozytor-awangardysta, zapraszał kwartet muzyków do ciasnego domku z dykty i słuchał, jak w nim grają. Otwierał i zamykał drzwi, sterując natężeniem dźwięku, jaki do nas dochodził. Muzyka gasła i wzmagała się, a mnie wtedy jakby ktoś szufladę w głowie przesuwał. W środku był Schubert i wspomnienia chwil, w których go słuchałem.
W ogóle tak na logikę, wedle starych teatralnych reguł użyte przez Szpecht elementy nie powinny się złożyć w całość, zadziałać na całą publiczność. Pełnego montażu akcji równoległych dokonywał przecież każdy widz osobiście. Jedno przesterowanie, wypadnięcie z klimatu i akcja mogła zmienić się we własną karykaturę. Reżyserka badała w swoim projekcie to, co intymne i unikalne poprzez burzenie i tworzenie chwilowych wspólnot wykonawców i widzów. Ten spektakl był jak opar mgły nad polem, oddech na szybie. Piękne i dobre znikało zaraz, dziwne i absurdalne trwało dla kontrastu cały czas. „