Z „Balladyną” zawsze był problem. Sam autor miał z nią problem, skoro od skończenia dramatu woził rękopis ze sobą przez cztery lata w podróżnym tłumoku. Woził ten rękopis po Grecji, Egipcie i Ziemi Świętej, jakby liczył na to, że „Balladyna” się gdzieś po drodze zapodzieje. Tak się jednak nie stało, dramat ukazał się w Paryżu w 1839 roku, a jej autor zebrał niezłe cięgi. Stanisław Ropelewski, ten sam, który z poetą będzie się jeszcze strzelał, póki co władował niezłą serię maszynową w jego dzieło, uznając je z grubsza za całkowitą grafomanię. A jeśli miał rację? Teatr zawsze próbował „Balladynę” jakoś wybronić. Jan Kosiński tak pisał o tym w 1955 roku: „powodzenie Balladyny na naszych scenach jest natury raczej wstydliwej. […] Cały ten szekspirowski bigos literacki, którego się wstydliwie nie zauważa […] wszystko razem wpakowane w jakąś czkawkę po Wagnerze przetransponowanym na słowiańsko. Te nadgoplańskie baobaby, te mocarne wierzeje, pawęże, ościeża, wykroty i kamysze, wszystko jakieś przerośnięte, nadczłowiecze i przaśne – wszystko to razem doprowadza mnie do rozpaczy nieświeżością, wtórnością i załganiem”.
Tę nieświeżość starano się przełamać na różne sposoby, także warkotem motorów marki Honda w przedstawieniu Hanuszkiewicza. Ostatnio „nadgoplańskie baobaby […] nadczłowiecze i przaśne” ukazały teatralną nośność w przedstawieniu Krzysztofa Garbaczewskiego i Marcina Cecki. Tylko że w ich realizacji usunięto to, co jest w „Balladynie” najbardziej problematyczne – samego Słowackiego, jego wiersze. Wszystkie te lilijki, fiołki, jutrzenki i lica, i ptaszki, i malinowe rubinki, które wziął sobie do serca Radosław Rychcik – i poległ na początku tego roku w Rzeszowie. „Balladyna” potraktowana tam zbyt poważnie, uwikłana w Wielką Wojnę i „Święto wiosny” Strawińskiego zatonęła jak Titanic, również przywołany w spektaklu Rychcika, w oceanie nie najlepszej poezji.
Traktować „Balladynę” serio, to jak aranżować hity disco polo na chór i orkiestrę. Doskonale zdają sobie z tego sprawę Wojtek Faruga i Dorota Kowalkowska. Ich wałbrzyska „Balladyna” przeczytana została przez „ariostyczny uśmiech”, o którym w dedykacji dla Zygmunta Krasińskiego wspomina sam poeta. Bo „Balladyna” to jest grafomania, rację ma Ropelewski, ale jest to grafomania monologu wewnętrznego jakiegoś romantycznego, dziewiętnastowiecznego Silnego, to „Wojna polsko-ruska” Słowackiego. „Bigos”, na który narzeka Kosiński, jest bigosem z filmu „Disco polo” – tylko że zamiast do amerykańskiego snu pokracznie zaadaptowanego do przaśnej rzeczywistości polskiej lat 90., Słowacki dobiera się w „Balladynie” do snów słowiańskich i całej tej romantycznie naiwnej cudowności, którą w rok po wydaniu dramatu zacznie mitologizować i chrzcić w swoich paryskich prelekcjach Adam Mickiewicz.
„Balladyna” jest parodią ludowej ballady, dlatego narracyjnie nie trzyma się kupy jak piosenka „Mydełko Fa”. Sialala jest zaś jej lirycznym kręgosłupem. Tak czyta „Balladynę” Faruga – i jest to lektura nie tylko odkrywcza, jest też, zdaje się, zgodna z intencją samego wieszcza, który pisał o swojej tragedii, że jest „podobna do starej ballady, ułożona tak, jakby ją gmin układał, przeciwna zupełnie prawdzie historycznej, czasem przeciwna podobieństwu do prawdy”. Czyli jest to tragedia niedorzeczna, naiwna, na granicy nonsensu. „Wychodzi na świat Balladyna z ariostycznym uśmiechem na twarzy, obdarzona wewnętrzną siłą urągania z tłumu ludzkiego, z porządku i ładu” – napisze Słowacki. „Balladynę” powinniśmy więc – uf, możemy! – czytać, chichocząc z jej głupoty. Bo w „ariostyczny uśmiech” wyposażona zostaje nie tylko tytułowa bohaterka, jest on też ironicznym nawiasem dla całego dramatu. Ten nawias, jak podwójnego nelsona, zakłada na swoje przedstawienie reżyser, trzymając akcję nie w baśniowych przestworzach, ale blisko chamskiej ziemi. Jak na festynie Alina będzie się tu siłowała z Balladyną w malinowym kisielu, w plastikowym dmuchanym basenie, a centralna dla zawiązania akcji dramatu – całkiem głupia – scena, w której siostry na wyścigi zbierają maliny dla Kirkora, w Wałbrzychu zmieni się w toporny piosenkarski duet diablo śmiesznie pomyślany przez Joannę Halszkę Sokołowską.
„Urąganie z tłumu ludzkiego” na tym się zresztą nie skończy. Zaloty Grabca i Goplany w rękach Farugi będą miały finezję podrywu na potańcówce w remizie, weselne rytuały będą durne i świńskie jak dmuchanie balonów w parach, a suknia ślubna Balladyny będzie odpustową watą cukrową, którą zakrztuszą się weselnicy. Równie jarmarczna jest scenografia Agaty Skwarczyńskiej – z rozgwieżdżonym niebem i wielkim księżycem jak z fototapety czy festiwalu Eurowizji Anno Domini 2001.
Nie tylko świat przedstawiony jest tu wyśmiany, również sam tekst, który się klepie, podśpiewuje, wyciąga się z niego co lepsze kwiatki i zapętla, jak w genialnej scenie, w której Ewelina Żak – Goplana z lubością wciąż cofa na magnetofonie i odsłuchuje raz za razem romantyczne frazesy. „Kwiaty ciebie nie obronią”, podtytuł spektaklu, grozi palcem nie tylko samej Balladynie, która w finale, we wspomnianej jadalnej sukni, pozuje w ukwieconej weselnej ramie. Odnosi się również do polskiej gminnej pozy. I nie chodzi jedynie o rozbrojenie romantycznego dyskursu, nawet jeśli, owszem, Faruga wraz ze Słowackim niesamowitą słowiańszczyznę traktuje ironicznie, czy wręcz otwarcie z niej kpi. Najmocniej obrywa się w wałbrzyskiej „Balladynie” polskiej mentalności zakorzenionej w kiczu i ulicznym chaosie, polskiej przaśności, która po ’89 roku wykwitła jak „nadgoplańskie baobaby” w narodowej architekturze, prasie i polityce, dyskursie publicznym i powszechnym zamiłowaniu do festynu. „Balladyna” Farugi, jak ta Słowackiego, jest dokładnie taka, „jakby ją gmin układał”. A lud gminny się zmienił, zachłysnął się transformacją, je kaszankę z grilla w rytm disco polo. I na wyścigi, jak Alina z Balladyną, zbiera do dzbana maliny (choć, powtórzę, strasznie to niedorzeczny pomysł Słowackiego).
Paweł Soszyński www.dwutygodnik.pl