Innego wyjścia nie było. Ausgang Mirka Kaczmarka, reżyserski debiut jednego z najbardziej zapracowanych polskich scenografów ostatnich lat, jest właśnie taki, jak można się było spodziewać. Patrz! Patrz! Patrz! I niekoniecznie słuchaj. We wstępie i zakończeniu pojawia się Ginsbergowskie wezwanie ze Skowytu „Święty! Święty! Święty!”. Bardziej na miejscu byłoby: „Obraz! Obraz! Obraz!”.
Opowieść o świecie po Zagładzie snuta z dwóch perspektyw – beatnikowskiego pokolenia dorastającego w świecie po Auschwitz i komiksowej historii Mausa Arta Spiegelmana o myszach-Żydach – ma tu być trampoliną do refleksji o narodzinach zła i możliwości wyrwania się z zaklętego kręgu mnożonego cierpienia. Ale że bohaterowie żywią się powietrzem epizodu, to w realnym starciu z wielką narracją o terrorze i nieszczęściu trudno o wyrównaną walkę. Lament matki po dziecku, trudne relacje w rodzinie, trauma po zagazowaniu rzesz bliskich i niewinnych (od czego właściwie powinienem zacząć)… Wszystko to zlewa się w impresję, która swoją nadzieję na wygraną wiąże z głośną muzyką, mroczną atmosferą i obrazami: demona w kratce Burberry, myszy-kościotrupa, Mickie sączącej słowny jad, Chrystusa udającego chodzenie po wodzie (w akwarium), a nade wszystko kłębowiska mysich zwłok w pasiakach, jak w komorze. A w tle Ginsberg w ciasnym i obskurnym pokoju wpatrzony w obiektyw kamery, nieco jak samobójca sporządzający mowę na pożegnanie. Jego słowa, to, co napisał i co właściwie weszło już do popkultury (swoją drogą ironia losu – taka kariera dla legendy alternatywy!), wszystko to jest jakby wzmacniane sceną: ubierane w wizualne nie zawsze metaforyczne kostiumy, i przepisywane na nowo dzisiejszymi słowami, dzisiejszymi problemami, dzisiejszymi stereotypami. Z dzisiejszą nieporadnością poetyckiego undergroundu niezdolnego do radykalizmu na miarę pokolenia beatników.
I to właśnie słowa ciążą w tym spektaklu najbardziej. Nie tylko to, co dopisano, ale nawet sam Ginsberg: recytowany dziś na precyzyjnie oświetlonej scenie zamieszkałej przez przeestetyzowane postaci w bajecznie wyprojektowanych maskach i getrach z logiem Nike, wydaje się potwornie archaiczny… Literacki bankrut, który w tym świecie upadku wartości, powinien chyba – staram się odczytać zamysł twórców – ocalić choć trochę z pisarskiego kapitału. Niestety nie ocala. Mantryczne zawołania Skowytu transu nie robią.
A kiedy zadajemy kluczowe pytanie – o czym jest ten spektakl? – to niepewne odpowiedzi rodzą się raczej w rzeczywistości pozateatralnej niż na scenie. Jest pewno impresją z lektur kultowego komiksu, który niebezpiecznie grał z teoriami ras i banalizacją Holokaustu, pytał o możliwości popkultury mówienia o świecie po Zagładzie, w którym niemożliwa jest już wielka sztuka. Jest pewno o bankructwie instytucji religii. Może także o strachu przed powtarzalnością historii.
I choć zdaję sobie sprawę, że artyści mówią różnymi językami i częstokroć co innego interesuje ich w starciu z tym samym problemem, to jednak nie potrafiłem oglądać tego spektaklu bez porównań z całą serią przedstawień o tematyce holokaustowej, i szerzej – polsko-żydowskiej, które mają moc tworzenia cezur w naszym teatrze – zarówno tych dawniejszych (wśród nich są prace innych scenografów-reżyserów, Szajny chociażby), jak i powstałych po (A)pollonii Krzysztofa Warlikowskiego. To właśnie ta długa lista spektakli sprawia, że trudno jest dziś otwierać puszkę Zagłady za pomocą klucza tworzonego z nihilistycznej ironii i popkulturowego dystansu. Ten klucz jest po prostu za słaby, a spektakl niewiele mówi. Po latach precyzji w nazywaniu zła, mgławicowe i oniryczne snucie paraleli między przeszłością a teraźniejszością nie daje efektu. Nie domagam się gotowych diagnoz, ale też nie wystarczy mi ucieczka przed sensem, czy chowanie się za maską myszy i przebieranie w fikuśny kostium, by stworzyć komunikat tak otwarty, że można z niego wyczytać wszystko i nic.
I choć zdaję sobie sprawę, że teatr rozwinął swoje języki do tego stopnia, że trudno dziś wyrokować o tym, co jest teatralne, a co nie jest, to jednak nie będę też bronił zwyczajnych dłużyzn spektaklu, którego dramaturgia jest śladowa. Można rzecz jasna bronić Ausgang, odwołując się do mglistej kategorii „teatru narracji wizualnej”, ale spektaklowi bliżej do estetyki żywych obrazów. A żywe obrazy to nic nowego – najwyżej powrót do przeszłości, bardzo odległej, niekoniecznie bliskiej teatrowi i inscenizacji.
Piotr Olkusz
teatralny.pl
11-05-2018