teatr w wałbrzychu teatr w wałbrzychu
A A + A ++
ikona ikona

"Proszę Państwa, 4 czerwca skończył się w Polsce komunizm." I cóż z tego? – zdaje się pytać Wojtek Ziemilski. Demokracja, wolność, bezrobocie, neoliberalizm, więcej cukru w cukrze, "Seks w wielkim mieście"… Odpowiedzi jest wiele, to właśnie od nich rozpoczyna się ów sceniczny eksperyment psychospołeczny zrealizowany w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. Uczłowieczyć i odczarować mit założycielski wolnej Polski – oto zadanie jakie postawił sobie, aktorom oraz widzom reżyser. Wyzwolić naszą jednostkową pamięć spod władzy tyranizującej i zawłaszczającej, wielkiej, mitycznej narracji poprzez jednostkowe opowieści, małe, osobiste historie aktorów wałbrzyskiej sceny oraz niejako równolegle opowiedziane losy uczestników tamtego politycznego spektaklu dziejów, kandydatów do parlamentu kontraktowego z okręgu wałbrzyskiego, z obydwu stron "barykady".

Na scenie po lewej stronie stół, na nim jakieś fotografie, papiery, obok kamera, która nieustannie pracuje, rejestrując i wyświetlając zapisane na kartkach skojarzenia: słowa – klucze do bram zbiorowej pamięci Polaków. Pośrodku sceny wielka pognieciona kartka papieru – niezapisana, nienaznaczona żadnym krzyżykiem. To na niej zapiszą się historyczne kroniki, na niej odcisną swe drobne ślady zwyczajne przedmioty, artefakty pamięci, drogowskazy podróży w głąb własnych biografii, jaką odbędziemy podczas spektaklu.

Wszystko zaczyna się telewizyjną kroniką z 4 czerwca, pełną nieporadnych, śmiesznych, przesadnie wystudiowanych gestów, słów, frazesów, ale również niepokoju, zagubienia, niepewności. Wypowiedzi ojców założycieli III RP oraz odświętnie ubranych wyborców przeplatają słowa, hasła zapisane na specjalnych kartkach przez widzów przed wejściem, a wykrzykiwane ze sceny przez aktorów. I jakoś zupełnie te słowa do siebie nie przystają. Tak jak hollywoodzki western nie przystaje do siermiężnej rzeczywistości Polski czasu przełomu. Dwie zupełnie różne opowieści. Jak kłamstwo i prawda, jak rzeczywistość i pretensjonalna forma, konwencja. "Prawda czasu i prawda ekranu". Można by rzec.

Czy bohaterowie tamtych wydarzeń i przemian w istocie przypominali Gary'ego Coopera – szlachetnego szeryfa, rozprawiającego się z bandytami w samo południe, samotnie, przy bierności mieszkańców miasteczka? A może po prostu scenariusz dla owych zwyczajnych mieszkańców szarej rzeczywistości w tej rozgrywce nie zakładał zbyt wielkiej roli?

Tę wielką, odrealnioną przypowieść o dziejach Polski i świata udaje się twórcom odczarować dzięki kilku prostym, osobistym, jednostkowym opowieściom ludzi, których losy rozgrywały się niejako obok – a często nawet pomimo – "rwącego nurtu historii". Pierwszy joint, rozwód rodziców, pierwsza konsola do gier, z której ktoś nauczył się angielskiego, przeterminowana prezerwatywa, wycieczka syna do Disneylandu, zebrania opozycji w teatrze, nowe adidasy, epizod w zagranicznym filmie z przyszłym zdobywcą Oscara za rolę w "Pulp Fiction". Zwyczajnie, ale i te niezwykle momenty. Opowiedziane w kilku słowach, przejmujące, szczere, prawdziwe. To niezwykle ożywcze doświadczenie dla mnie jako widza, odrzuciwszy fikcję, obcować z jednostkową prawdą aktorów!

Jednak spektakl "W samo południe" trudno nazwać teatrem dokumentalnym, bliżej mu raczej do socjokulturowej metarfleksji nad naturą opowieści. Historie rozgrywają się niejako symultanicznie. Kolejne momenty następują po sobie. Opowiadacze reagują na swoje słowa, wsłuchują się w nie, czasem stają się żywymi rekwizytami kolejnego epizodu z biografii współuczestników sytuacji scenicznej.

Ziemilski w tym eksperymencie powołuje do życia przedziwną zbiorowość zindywidualizowaną. Ta wspólnota autonomicznych podmiotów, równouprawnionych opowieści jest wspólnotą prawdziwie demokratyczną. Oto nowy chór, oto nowa wspólnota teatralnego rytuału.

Ostatecznie te często intymne wspomnienia wałbrzyskich aktorów dopełniły niejako losy aktorów tamtego politycznego spektaklu, relacjonowane za pośrednictwem kamery przy użyciu fotografii, dokumentów i kronik, z iście reporterskim zacięciem. Ktoś schorowany nie chce rozpamiętywać "przeszłości", ktoś nie pamięta już co miał do powiedzenia ludziom na spontanicznym wiecu rozgrywającym się na rynku jeszcze w dniu wyborów, do kogoś nie udało się dotrzeć, bo jest ministrem w Kancelarii Prezydenta, ktoś zmarł, ktoś wypiera się swego udziału w tej całej transformacji, ktoś prowadzi ranczo i klub Gazety Polskiej, ktoś chętnie dzieli się opowieścią, przestrzegając jednocześnie przed wszechobecnym masońskim spiskiem.

Czy jest coś, co łączy tych ludzi, ich jednostkowe losy z zachłanną, wspólną opowieścią, czy jest jeszcze jakikolwiek wspólny mianownik? A może nie ma już żadnej wspólnoty, poza tą jedną, powołaną na półtorej godziny, tu i teraz, na scenie Teatru Dramatycznego im. Szaniawskiego?

Okazuje się, że w tej wielkiej i mitycznej opowieści o wolnej Polsce zabrakło miejsca na poszczególne ludzkie losy, podobnie jak zabrakło go Wałbrzychu dla wszystkich tych zakładów, które zamknął syndyk, były opozycjonista i solidarnościowiec. Ale Ziemilskiemu w tych kilku małych, intymnych, choć zaskakująco pojemnych opowieściach, w tej małej wspólnocie, w tym niedługim spektaklu, udało się pomieścić wszystko, a do tego jeszcze i 4 czerwca, transformację, bezrobocie, wolność, komunę, Gary'ego Coopera, cukier w cukrze, neoliberalizmi… "Seks w wielkim mieście"…

Michał Centkowski
Nowa Siła Krytyczna
19-09-2013