Po co robić taki teatr?
"Nelly" Natalii Korczakowskiej, spektakl oparty na "Skrzywdzonych i poniżonych" Dostojewskiego, to skomplikowane, zbudowane z kilku poziomów teatralne rusztowanie. Pierwszy poziom stanowi podana w odcinkach historia tytułowej bohaterki. Drugi – przytaczana w swobodnie dobranych fragmentach fabuła powieści. Kolejny – to rozgrywający się na zawieszonym u sufitu ekranie spektakl alternatywny, projektowany przez stale obecnego wśród aktorów kamerzystę. Część akcji toczy się na proscenium, część w umieszczonym w głębi przeszklonym pomieszczeniu nagłośnionym mikrofonami, wreszcie część – za kulisami, dokąd wprowadza nas kamera. Aktorzy bez przerwy poruszają się pomiędzy tymi planami i poziomami, raz po raz wychodzą z ról, komentują, mówią coś od siebie…
Podobne strategie gry z widzem stosowała Korczakowska w jeleniogórskich spektaklach, którymi "wypłynęła" w ubiegłym sezonie ("Śmierć Człowieka-Wiewiórki", "Elektra"). Reżyserka na naszych oczach naprzemian używa i demontuje rozmaite konwencje teatralnej reprezentacji. Przenosząc naszą uwagę z komunikatu na sam sposób jego konstruowania i podawania, zabiega o zaufanie widza, obarcza go jednocześnie współodpowiedzialnością za ostateczny kształt spektaklu. To interesujące zaproszenie… Choć jednak Korczakowska biegle włada bronią dekonstrukcji i w "Nelly" już po kilku minutach – pytając ze sceny, "po co robić taki teatr" – wystrzeliwuje hojnie wszystkie naboje z magazynka, na tak postawione pytanie nie daje satysfakcjonującej odpowiedzi.
Zaczyna się obiecująco: od opowiadania Nelly o matce umierającej w suterenie, o dziadku, który nie chce jej wybaczyć, i o małej sierotce, zagubionej w okrutnym świecie. Słuchaczami są pozostali aktorzy-bohaterowie – reagujący śmiechem, ironią, wyrazami protekcjonalnego współczucia – jednak Nelly stoi twarzą do nas i to do nas, widzów, kieruje swoje słowa. W ten sposób scena staje się dla widowni lustrem; obojętność słuchaczy Nelly – jest odbiciem naszej obojętności. Moralność, albo chociaż empatia, do której odwołuje się Dostojewski, to dla nas słowa w obcym języku; historia skrzywdzonych i poniżonych wywołać może najwyżej wzruszenie ramion. Korczakowska jest czujna i sceptyczna; wyraża swój brak zaufania – do Dostojewskiego i do nas, współczesnych. Problem w tym, że w ciągu kolejnych dwóch godzin spektaklu krąży w miejscu. Ostatnia scena – gdzie pojednanie bohaterów wzięte jest w ironiczny nawias kiczowatego show – to wciąż ta sama refleksja. Ani smutna, ani zabawna. Na tym etapie – tracąca już łatwizną.
Co jakiś czas powraca temat tożsamości – ale zrywami, w postaci doczepionych do inscenizacji retorycznych komentarzy. Korczakowska nieustannie zwodzi widza, myli tropy; w końcu przypomina to budowanie zasłony dymnej, za którą coś majaczy – trudno tylko powiedzieć co. Na tej zasadzie do końca nie byłem pewien, czy sceniczny sztafaż seksualnie rozbuchanego świata – z transwestytą, tancerzem go-go i maską Myszki Miki – to poważny czy ironiczny cytat z teatru Mai Kleczewskiej. Z jednej strony Korczakowska deklaruje zwątpienie w możliwość tak bezpośredniego, odwołującego się do emocji dialogu z widzem. Z drugiej wieńcząca spektakl krytyka społeczeństwa przyjemności właśnie w kręgu tego rodzaju wyobrażeń szuka posiłków. A obraz martwej Nelly, leżącej nieruchomo na scenie także podczas oklasków – już chyba całkiem na serio domaga się od nas współczucia. Być może ten finał miał być próbą – rozpaczliwą – dotknięcia wreszcie czegoś prawdziwego, dramatycznego. Nic jednak nie wskazuje na to, że tym razem Korczakowska wątpi w taką możliwość – raczej oczekuje od nas wiary, że oto przekroczyliśmy teatralny rubikon, a Nelly rzeczywiście umarła na naszych oczach…
Tutaj tkwi podstawowy paradoks spektaklu: Korczakowska, dając nieustannie wyraz swojemu brakowi zaufania do teatralnych chwytów i konwencji, kiedy indziej stosuje je z zastanawiającą prostodusznością. Na przykład: opatrując wątek Nelly muzyką a la późny David Lynch, upomina się o powagę – tymczasem patetyczna, banalna muzyka stanowi dla opowieści Nelly raczej ironiczny komentarz… Spektakl zbiegiem czasu coraz bardziej przypomina bezładne szukanie coraz to nowych sposobów na jeszcze jedną scenę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dekonstrukcja jest tu miejscami wygodną wymówką i wytrychem. A rozpad teatralnej formy wymknął się spod kontroli.
Być może przerósł Korczakowską – i dramaturga – materiał. Reżyserka, trzeba przyznać, ma też pecha: po "Fabryce" Lupy trzeba mieć dużo odwagi, żeby używać na scenie kamery. Porównanie z arcydziełem Lupy jest dla młodej reżyserki nie fair (z tego powodu nie wspominam np. "Skrzywdzonych i poniżonych" Castorfa), niemniej część odpowiedzialności spoczywa na samej Korczakowskiej, która zachowuje się trochę tak, jakby doświadczenie "Fabryki" ani jej – ani nas – niczego nie nauczyło. Kamerę traktuje jak uniwersalny gadżet nie dostrzegając, że jest to broń obosieczna: stosowana w jeden sposób przez dwie godziny demaskuje nie tyle świat przedstawiony spektaklu, ile bezradność samej reżyserki.
Mimo to, jeśli pytać o potencjał spektaklu, tkwi on właśnie w teatralnej grze z widzem. Korczakowska wątpi w teatr, przymierze z widownią chce budować na zasadach jawności i równości – to raczej tylko deklaracje, podobne do tych, jakie składa wielu innych młodych reżyserów, niemniej budzące szacunek. I właśnie w zadanym – choćby półżartem – pytaniu "po co robić taki teatr" zawiera się największa wartość spektaklu. Szkoda, że koniec końców Korczakowska próbuje wyłgać się od odpowiedzi zbyt szybko, zbyt łatwo i zbyt niskim kosztem.
"Po co robić taki teatr?"
Marcin Kościelniak
Tygodnik Powszechny nr 41/12.10
12 października 2008