teatr w wałbrzychu teatr w wałbrzychu
A A + A ++
ikona ikona

Decyzję Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu, aby wreszcie wypróbować swoich sił w musicalu, odebrałem tyleż jako przejaw ambicji artystycznych, co rodzaj prowokacji i puszczania oka do publiczności. Do tej publiczności, która lubi i ceni ten teatr za jego krytyczno-prześmiewcze nastawienie i przewrotną poetykę. Dlatego w wyeksponowanym na plakatach zapewnieniu, że czeka na nas „1. wałbrzyski musical”, wyczytałem następujący komunikat: „Teraz wzięliśmy się i za ten gatunek. Zmierzymy się z nim… ale i on niech spróbuje się z nami zmierzyć”.

Takie dokładnie wrażenia pozostawia po sobie Daisy. To rzeczywiście w pełni wałbrzyskie przedsięwzięcie, podjęte we współpracy z Miastem Wałbrzych oraz Zamkiem Książ i poświęcone największej bodajże okolicznej legendzie – księżnej Daisy, czyli Marii Teresie Oliwii Hochberg von Pless. Musical w pełnym tego słowa znaczeniu. Wyreżyserowany przez wielkiego znawcę tej materii, wieloletniego dyrektora wrocławskiego Capitolu, Konrada Imielę. Z oryginalnymi kompozycjami młodego i utalentowanego multiinstrumentalisty, Grzegorza Rdzaka, które na żywo wykonują Dominika Czausza (flet), Malwina Maława (wiolonczela) i Łukasz Piotrowicz (fagot), oraz kilkoma specjalnie zaproszonymi na tę okazję, uzdolnionymi wokalnie aktorkami, w tym wykonawczynią głównej roli, Małgorzatą Walendą. Wreszcie z bliskimi historycznym odpowiednikom kostiumami Agaty Bartos i skromną, lecz stylową scenografią Anny Haudek, zderzającą namacalność i funkcjonalność ustawionego w poprzek sceny stołu z delikatnością i dekoratywnością półprzezroczystych koronkowych kotar.

A jednocześnie w Daisy drużyna Szaniawskiego, oswajając się z czymś dla siebie nowym (chociaż nie aż tak nowym), wcale nie zamierza rezygnować z własnej tożsamości artystycznej. Od samego początku zaczyna, w bardzo charakterystyczny dla siebie sposób, bawić się zaproponowaną konwencją. „Tylko muzyka lat dziewięćdziesiątych oddaje ducha epoki” - pada ze sceny, a melodia podążająca za dwójką ubranych w długie białe sukienki dziewczynek, które z dziecinnym przejęciem nucą „nasz dom, słodki dom”, nabiera charakterystycznego kolorytu. Tak samo jak ruchy kolejnych specjalnie ściągniętych do Wałbrzycha artystów, odpowiedzialnych za różnorodność i wyrazistość choreograficzną przedstawienia: Radosława Lisa i Krzysztofa Piechniczka.

Tylko że toczącym świecką pogawędkę arystokratom chodzi… o lata dziewięćdziesiąte XIX wieku. Elektryczny zegar - jeden z głównych elementów scenicznego uniwersum - nie pozostawia co do tego wątpliwości, przez cały spektakl starannie umieszczając wydarzenia na osi czasu. W tej chwili jest 1891 rok. Jesteśmy na balu w Londynie, zabawnie i zjadliwie ujętym jako typowe „targowisko próżności”, gdzie za chwilę młodziutka Maria Teresa Oliwia, niczym na aukcji, zostanie „sprzedana” przybyszowi z Niemiec, właścicielowi dwóch „świetnie utrzymanych pałaców”, Janowi Henrykowi XV von Hochbergowi. „Ale ja cię przecież nie kocham!” – odpowie zdumiona biegiem wydarzeń dziewczyna, z niepokojem wpatrując się w pierścień na palcu. „Nie szkodzi” - z dostojeństwem i niezachwianą pewnością siebie odpowiada dumny książę pszczyński. -„Miłość przyjdzie po ślubie”. Jak nietrudno się domyślić, losy ich małżeństwa w spektakularny sposób zadały temu przekonaniu kłam.

Jak przyznają twórcy w notce programowej, Daisy, opowiadając o „cierpieniu i nadziei”, jest też „o świecie, do którego już nie ma powrotu”. O „echu” tej dawnej rzeczywistości, czyli widmach i powidokach, artefaktach i strzępach, z których układamy ją sobie niczym mozaikę. Ten obraz w ostateczności pełen jest uproszczeń i stereotypów, które w spektaklu zostały ujęte w nawias ironii czy wręcz doprowadzone do absurdu. Niemniej jednak historia przez duże „H”, jest tu „głównym daniem”, które jest -dosłownie (wspomniany zegar mieści się na wielkiej metalowej tacy pod lśniącą pokrywą) i w przenośni - serwowana nam jako aperitif, wykwintne przekąski, dziczyzna (I wojna światowa)… wreszcie deser (II wojna światowa). Zmieniające się na liczniku daty wydają się być główną siłą napędową przedstawienia w znacznie większym stopniu niż jakiekolwiek decyzje i działania postaci, z trudem borykających się ze znanymi nam z podręczników historii skutkami nadejścia 1914, 1933 czy 1939 roku. Jak śpiewa Jan Henryk XVII, jeden z synów Daisy: „Na horyzoncie słychać szczęk, metalu błysk i lśnienie… Nie powstrzymasz, nie powstrzymasz… Nadchodzą!”. Jednocześnie jego podniesiona do góry ręka przez moment zastyga wyprostowana w jednoznacznie kojarzonym geście.

Zważywszy na to wszystko, przedstawiona w sporym skrócie biografia głównej bohaterki wydaje się toczyć nie „na” tle tej „wielkiej chronologii”, co raczej „w” tle głównych wydarzeń pierwszej połowy XX wieku. I tu dotykam najbardziej kontrowersyjnej dla mnie strony wałbrzyskiego przedstawienia. Otóż, w musicalu Daisy sama Daisy nie wydaje się być postacią nazbyt frapującą. Do tego stopnia, że nieraz ustępuje w atrakcyjności swemu kamerdynerowi w brawurowym wykonaniu Rafała Kosowskiego, i jeszcze częściej oraz bardziej jednoznacznie każdemu z trójki swych dzieci: Hanselowi (Mateusz Flis), Lexelowi (Wojciech Marek Kozak) i Bolkowi (Piotr Mokrzycki).

W żadnym razie nie jest to wina Małgorzaty Walendy, która fantastycznie radzi sobie z powierzoną jej rolą. Sprawa w ogóle jest znacznie bardziej skomplikowana, ponieważ atrakcyjność figury Daisy, mit, którym owa figura zdążyła obrosnąć, oraz nasze oczekiwania wobec opowieści o losach podobnych znakomitości, zostały sproblematyzowane w spektaklu Konrada Imieli na wielu różnych poziomach. Poczynając od tego, że sama Daisy kilkakrotnie zadaje sobie i widzom prowokacyjne pytanie: „Czy ja jestem interesująca?”, mając na myśli siebie jako osobę prywatną; poprzez dyskredytację fotografii jako wiarygodnego źródła wiedzy na temat dawnych czasów. Zbyt często bowiem okazują się być niczym innym niż teatrzykiem sztucznych uśmiechów, odgrywanym po to, żeby i za sto lat ktoś pomyślał z mieszanką zazdrości i nostalgii, że „kiedyś było wyłącznie ekstra”.

Prawdziwą kulminacją podobnych podejrzeń i ambiwalencji jest pół rapowany monolog niejakiej pani Magdy, reprezentantki współczesności i narratorki, w którą ze znakomitym wynikiem wcieliła się Agnieszka Kwietniewska. Podkreślając zawodność i ulotność pamięci, stawia w nim pod znakiem zapytania intencje tych wszystkich, którzy pragną dotknąć spraw dalekiej przeszłości. Pyta wprost: „Czy chcecie prawdy czy ciekawej opowieści?”. Twórcy, uruchomiwszy wspomniany wyżej dyskurs krytyczny, wydają się, mimo wszystko, odpowiadać się po stronie prawdy. Zakładają, że mit „księżnej i filantropki” na tyle zdominował nasze o niej wyobrażenia, że wypadałoby teraz wydobyć jej „ludzką stronę”. Zobaczyć w księżnej pszczyńskiej, hrabinie von Hochberg, baronównie na Książu, kobietę o dramatycznym życiorysie, której ani siedmiometrowy naszyjnik z pereł, ani inne przywileje przynależności do najzamożniejszego rodu Europy, wcale nie uratowały przed frustracją, lękami i cierpieniem.

Czy twórcom to się udaje, nie jest łatwo ocenić. Moim zdaniem, nie do końca, ponieważ sięgają po zestaw narzędzi, które w dość prosty sposób zamykają jednostkowość i niepowtarzalność doświadczeń Daisy w kolejne matryce i w kolejne mity. W każdym razie, nie przejąłem się jej samotnością w wielkim zamku, gdzie księżnej nie pozostawało nic, jak tylko „spędzać czas”. Może dlatego, że czterysta obsługujących tenże zamek osób na służbie służących ze „spędzaniem czasu” problemów nie miało. Pochłaniała ich ciężka i mało wdzięczna praca, mająca zapewnić, że posiadłość nie straci na splendorze. Stąd też wielkie finałowe solo, w którym schorowana i niepotrafiąca się już poruszać bez wózka Daisy raz za razem zapewnia, że to jedynie plotki, iż miała -„ponoć” miała - „życie gorzkie”, wydało mi nazbyt melodramatyczne, natomiast wspomniane przesłanie, zapewniające, że była „osobą z krwi i kości – prawdziwe, lecz nieco banalne.

Nie chciałbym jednak absolutyzować własnych wątpliwości, które zresztą nie zmieniają faktu, że uważam Daisy za przedsięwzięcie całkiem udane. Zdecydowanie warto zobaczyć to wszystko na sali balowej Zamku Książ, gdzie spektakl będzie grany w przyszłym sezonie. Ale ulegając urokowi arystokratycznych luksusów, warto też pozostać wiernym widzem Szaniawskiego i powracać niekiedy myślą do hasła sezonu, którego Daisy była ostatnią premierą: „Nieszczęśliwy kraj, który potrzebuje bohaterów”.

Henryk Mazurkiewicz
teatralny.pl
24-08-2022