teatr w wałbrzychu teatr w wałbrzychu
A A + A ++
ikona ikona

Choć tytuł wałbrzyskiego spektaklu Anety Groszyńskiej kusi nas obietnicą „anegdoty biograficznej”, nie jest to wcale opowieść o Henryku Sienkiewiczu – polskim noweliście, powieściopisarzu i publicyście. Przynajmniej nie tylko o nim. Biografia naszego noblisty, przywołana z pewną niedbałością o detale, została na użytek przedstawienia nieco zmistyfikowana. Janowi Czaplińskiemu, autorowi scenariusza, można by postawić ten sam zarzut, przy pomocy którego krytycy twórczości Sienkiewicza próbowali umniejszyć jej wartość: „opis niedokładny, realia niezgodne”. Zamiast trzech żon, których dorobił się nasz pisarz (wszystkie o imieniu Maria), na scenie zjawia się tylko jedna, na dodatek widmowa – ta, która umarła młodo na gruźlicę. To dla niej Sienkiewicz, autor wstrząsających „Listów z Ameryki”, które są dowodem na jego społeczną wrażliwość i lewicową duszę, miał rzekomo związać się z konserwatywno-szlacheckim pismem „Słowo”, by zyskać błogosławieństwo ojca wybranki, choć w rzeczywistości ślub z Szetkiewiczówną odbył się wcześniej i nie wymagał podobnych ofiar. To ona pilnuje przygotowań małżonka do ceremonii odebrania nagrody Nobla, choć wedle suchych zapisków biograficznych nie żyje od jakichś dwudziestu lat, a u boku pisarza jest już kolejna Maria – jego dużo młodsza cioteczna siostrzenica, z domu Babska. Żony Sienkiewicza, sklejone w spektaklu w jedną, egzemplaryczną postać graną przez Joannę Łaganowską, posłużą zresztą głównie do przeprowadzenia wątku feministycznego; ujawnionego zwłaszcza w scenie, w której Maria, demonstrując własne epitafium odbierające jej indywidualną tożsamość, nakłania Pierwszą Damę do zadbania zawczasu o napis na swoim nagrobku, czyli – innymi słowy – namawia ją do wyjścia z cienia męża.

Ale przecież nie archiwistyczna skrupulatność jest domeną teatru krytycznego, tym bardziej w jego popularnej wersji, której przykładem jest właśnie spektakl Teatru im. Szaniawskiego, nie rezygnujący z atrakcyjnej, bardzo widowiskowej formy, wypełnionej muzyką wykonywaną na żywo i songami. Tak jak Sienkiewicz u Czaplińskiego skarży się na rodaków, że ulepili go „z potrzeb swoich i w pomnik zamkną”, tak i on sam, jego tekst życia (a nawet tekst śmierci), jego dzieło wreszcie, posłużą twórcom przedstawienia do rozegrania własnej batalii, której przedmiotem jest nasza narodowa tożsamość. Inaczej rzecz ujmując, o polskość i o Polskę w pierwszym rzędzie tu chodzi. O pomnik wzniesiony nie z nudnego brązu, dobrego do fetowania Mickiewicza, tylko – jak podpowiada ze sceny Stanisław Brzozowski – z „biało-czerwonych szalików”, „z dumy, że się jest Polakiem i że to ma coś wspólnego z wojną”, z leczenia frustracji i kompleksów gnębieniem tych, co mają jeszcze gorzej, z nienawiści do obcych, z sentymentu do dawnej chwały, bo „nawet jeśli jest całkiem źle, to przecież zawsze można sobie wspomnieć pierwszą rzeczpospolitą i się nią jak kocykiem z polarka ciepłym okryć”.

A zatem Sienkiewicz występuje na wałbrzyskiej scenie jako konstruktor polskiej formy, który dostarcza symboli i rekwizytów do zbiorowego imaginarium, wspierając ideę narodu nadwerężoną przez zabory i kształtując dumnych patriotów gotowych w imię ojczyzny ruszyć do boju. Dokładnie tak postrzegał go Gombrowicz, opierając wszak swoją diagnozę na przekonaniu, że mitotwórcza siła tego „pierwszorzędnego pisarza drugorzędnego”, bierze się z rozmiłowania rodaków w lekturze jego powieści. O tym też mówi w spektaklu sam Sienkiewicz, chełpiąc się swoją popularnością na miarę wieszcza i celebryty zarazem; i dziwiąc się autentycznie, że jest tak fetowany za tworzenie powieści przygodowych dla chłopców.

Jak przekonują twórcy spektaklu „Sienkiewicz Superstar”, jesteśmy jednak na zgoła innym etapie naszego flirtu z noblistą, nie popartego już dogłębną znajomością ani jego dzieła, ani tym bardziej historii, do której się ono odnosi. Dziś z jego spuścizny zostało tylko kilka czy kilkanaście fraz, scen i obrazów, uformowanych przez ekranizacje Jerzego Hoffmana, które stały się elementem świątecznego rytuału odprawianego regularnie w polskich domach. Nawet narodowy dzień czytania, zorganizowany pod patronatem Prezydenta i Pierwszej Damy, nie jest w stanie przeszmuglować do zbiorowej pamięci czegoś, co wykracza poza te zbanalizowane klisze polskiego heroizmu, ufundowanego na upodobaniu do bólu i cierpienia. Trudno zresztą tego oczekiwać, skoro to właśnie gospodarz pałacu przy Krakowskim Przedmieściu (przywołanego w scenografii Tomasza Walesiaka) jest naczelnym szamanem aranżującym zbiorowy sen o Polsce wielkiej i dumnej, z kolejnymi stacjami chwały i męczeństwa utrwalonymi przez Sienkiewiczowską trylogię w jej zwulgaryzowanej, medialnej wersji. Dziś dzieło naszego noblisty stało się jedynie dekoracją domowej biblioteczki.

Dekoracyjną rolę pełni też pięknie wystrojona Pierwsza Dama (Irena Sierakowska), która, stojąc u boku swego złotoustego męża, dzielnie dzierży w dłoniach komplet dzieł Sienkiewicza, wydanych jako dodatek do popularnej gazety. Gdy po przydługim, acz pełnym patosu przemówieniu Prezydenta (Michał Kosela), przyjdzie kolej na nią, dane jej będzie przeczytać tylko jedno, inicjalne zdanie z „Ogniem i mieczem”, na dodatek niepełne: „Rok 1647 był to dziwny rok”. Nie potrzeba nam bowiem wcale powrotu do lektury Sienkiewicza, zwłaszcza krytycznej. Powołane przez niego postaci i obrazy już dawno oderwały się od świata fikcji i nabrały realności, zyskując własne życie. Bo taki już z nas pomylony naród jest, jak diagnozuje noblista: „daj mu fikcję porządnie skrojoną, to zrobi sobie z niej życie”

Sam Sienkiewicz w interpretacji Filipa Perkowskiego to swój chłop – żaden tam geniusz, tylko wyrobnik słowa, skazany na przymus pisania powieści w odcinkach, rozdarty między swoimi ludzkimi słabościami a powinnościami patrioty i społecznika, uwielbiany przez swoich czytelników i kąsany uszczypliwie przez kolegów po piórze. Kapitalna jest scena z czołówką „pisarzy polskich”: Brzozowskim, Przybyszewskim i Nałkowską, którzy przeprowadzają sąd nad Sienkiewiczem o sfalsyfikowanie „kształtu Polski” przez zaczadzenie umysłów rodaków fałszywymi obrazami wojennej chwały i gloryfikacją Pierwszej Rzeczypospolitej, feudalnej i zacofanej. Jałowość tej krytyki, podszytej zawiścią o „rząd dusz”, wytknie im Janko Muzykant, czyli trup z pozytywistycznego etapu pisarstwa noblisty. „Jak to jest – zapyta – tak bardzo wiedzieć, że ma się rację i tak bardzo nigdy nie móc nikogo do siebie przekonać?” Bo cóż za społeczny pożytek ze światłych intelektualistów, czytanych przez garstkę znajomych, skoro nie potrafią stworzyć alternatywnej opowieści o narodzie; takiej, która przebiłaby Sienkiewiczowską fantazję i znalazła drogę do serc rodaków jako fundament nowej formacji kulturowej?

Fakt, że słowa te padają właśnie z ust postaci będącej chodzącym wyrzutem sumienia pisarza, swoistym dowodem na wyzbycie się przez niego młodzieńczej wrażliwości społecznej, przydaje im szczególnej wagi. Bo spektakl Groszyńskiej i Czaplińskiego nie jest w żadnej mierze głosem jednej strony – kpiną z konserwatywnych, tępogłowych polityków, flirtujących jakże chętnie z narodowcami i faszystami. Wojna na symbole toczy się bowiem w każdej rzeczywistości politycznej. Minister edukacji z obecnego obozu władzy niczym się nie różni od komunistycznego ministra kultury, który u progu lat siedemdziesiątych, w szczytowej fazie antysemickiej nagonki, zlecał Jerzemu Hoffmanowi ekranizację Sienkiewiczowskiej trylogii, by ten potwierdził swoją polskość i zneutralizował w ten sposób niewłaściwe pochodzenie (podkreśla to gest powierzenia obu ról temu samemu aktorowi, Piotrowi Mokrzyckiemu). Na potrzeby filmu błąkający się po scenie duch Janka Muzykanta (w interpretacji Sary Celler-Jezierskiej), reprezentujący wszystkich społecznie wykluczonych, pozbawionych szansy na godne życie, tym razem przeobrazi się w ukraińską sprzątaczkę, zatrudnioną z braku laku do roli Bohuna, którego przeznaczeniem jest klęska z ręki Polaka. Groteskowa rekonstrukcja planu filmowego jest potwierdzeniem głębokiego osadzenia najgorszych, karmionych kompleksami stereotypów, których nosicielami są nawet ich potencjalne ofiary; takie jak szkalowany za swoje żydowskie korzenie reżyser Hoffman, któremu chyba nieprzypadkowo użyczył swego ciała i głosu wykonawca tytułowej roli. W końcu Sienkiewicz zajmuje dzisiaj miejsce w zbiorowej wyobraźni Polaków głównie za sprawą Hoffmanowych ekranizacji.

Na koniec zostawiłam sobie zachwyty nad Rafałem Kosowskim, który tak w roli Brzozowskiego, jak i szarżującego z szabelką, narcystycznego Daniela O., jawi mi się jako kwintesencja stylu tego przedstawienia; być może stylu wałbrzyskiego teatru w ogóle, w tej chwili szczycącego się jednym z najlepszych zespołów aktorskich w kraju, zjednoczonym wspólną ideą i wrażliwością. Ten styl to boskie stopienie kabaretowej kpiny, autoironicznego dystansu, puszczania oka do publiczności, pewnej dezynwoltury nawet, z całkiem poważnym namysłem nad rzeczywistością, podszytym wiarą w społeczną misję aktorstwa. Jego efektem jest teatr, który jest i ważki, i artystycznie spełniony.

SIENKIEWICZ SUPERSTAR (CZYLI ZUPEŁNIE SPÓŹNIONA ANEGDOTA BIOGRAFICZNA NA CHWALEBNĄ OKAZJĘ STULECIA ODZYSKANIA NIEPODLEGŁOŚCI) Jana Czaplińskiego. Reżyseria: Aneta Groszyńska, scenografia: Tomasz Walesiak, muzyka: Jerzy Rogiewicz, ruch sceniczny: Mikołaj Karczewski. Premiera w Teatrze im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu 23 lutego 2018 roku.