teatr w wałbrzychu teatr w wałbrzychu
A A + A ++
ikona ikona

Teatr Dramatyczny im J. Szaniawskiego w Wałbrzychu na tegoroczne Konfrontacje Teatralne przywiózł do Lublina sztukę Gianiny Cărbunariu. Przedstawienie powstało w koprodukcji teatru z Centrum Kultury w Lublinie oraz z Festiwalem. Jego kuratorzy byli w tej edycji szczególnie zainteresowani teatrem rumuńskim i tą konkretnie dramatopisarką.

Propozycję wyreżyserowania Kebabu, bo tak brzmi oryginalny tytuł, otrzymał Robert Zawadzki. Absolwent wrocławskiej PWST, od jakiegoś czasu związany z irlandzkim Teatrem Narodowym – Abbey Theatre w Dublinie – miał swobodę w wyborze teatru, w którym ją wystawi. Premiera wałbrzyskiego przedstawienia to jego druga po Zabawach na podwórku (Teatr im. J. Kochanowskiego w Opolu) praca reżyserska.

Już pierwszy rzut oka na scenę zapowiada spektakl o podróży, wyjeździe, zmianie miejsca zamieszkania. Sugerują to walizki wyeksponowane w minimalistycznie zagospodarowanej przestrzeni. Trzy szare „skorupy” pokaźnych rozmiarów i ukryta za nimi ta mniejsza, czerwona: jej funkcja i symbolika ujawni się w trakcie spektaklu. Oprócz tego są tu jeszcze: po jednej stronie typowa dla poczekalni ławka z szarymi siedziskami, po drugiej – dwa metalowe pisuary, w głębi wózek do przewożenia bagażu. W górze wiszą trzy zielone piktogramy. Scenografia Katarzyny Szukszty sprawia, że to zunifikowane miejsce do wsiadania i wysiadania w dalszej części sztuki będzie nieustannie służyło jako znak obcego otoczenia. Jego przechodni, tymczasowy charakter formatuje żyjących w nim ludzi.

Z czasem bohaterowie, jakby dyskretnie wpisani w to miejsce, wyłaniają się zza dworcowych sprzętów. Cezary i Magdalena podjęli właśnie ważną życiową decyzję. Lecą do Irlandii. Do tej Zielonej, jak kolor nadziei, Wyspy. Różni ich wszystko. Ona nie zdała matury, on jedzie studiować drugi kierunek. Ona ani słowa po angielsku, on posługuje się nim płynnie. Mimo to łączy ich jakieś podobieństwo – marzenie o nowym, lepszym życiu. Jak ma ono wyglądać? Nie bardzo wiedzą. Jedno jest tylko pewne: ma być lepsze niż w kraju.

Jeszcze nie wysiedli z samolotu, a już próbują odcinać narodową pępowinę: „Jak można mieć sentymenty, kiedy się tyle zarabia”. Chłopak zaczyna się czuć częścią tamtejszej klasy średniej. Dziewczynę ekscytuje spotkanie z chłopakiem, który „ma obywatelstwo” i będzie umiał pokierować jej taneczną karierą. Wszystko się uda! Rozchodzą się każde w swoim kierunku, ku swojemu nowemu losowi…

Ale ten przewrotnie wkrótce przecina ich drogi. Cezary, który kształci się w zakresie sztuk wizualnych, przeżywa wewnętrzną blokadę, cierpi na brak pomysłów. Spotyka obrotnego gościa, niejakiego Bogdana, który proponuje mu – jako Niemcowi, bo za taką narodowościową maską ukrywa się Cezary – panienkę dla odreagowania… Panienką okazuje się dawna znajoma z lotniska, Magdalena, tu przechrzczona na Madę. Zamiast żyć jak w raju, tkwi w nerwowym związku ze swoim chłopakiem. Bogdan zadecydował bowiem, że zanim rozpocznie karierę tancerki, musi zarobić na czynsz i jedzenie w pozaartystyczny sposób. Spotkanie z byłym towarzyszem podróży łudzi szansą przerwania beznadziei byle jakiego życia u boku chama. Cezary potrzebuje jej jako obiektu do filmu na zaliczenie. A ona – jego. Szuka i znajduje w nim najpierw tylko wrażliwego człowieka, potem już ojca dla jej dziecka. Ale kiedy Cezary szczęśliwie zdobywa dyplom, już mu nie po drodze z żadnym z tej dwójki. Zachłystuje się wyobrażeniem nowej pozycji, ale ta jednak okazuje się mniej pewna, niż przypuszczał. I już, oto cała, chyba dosyć typowa historia emigrantów.

Magdalena (Kornelia Agnowska) jest tu postacią centralną, bo uwikłana została w relację z dwoma mężczyznami. I poddana manipulacjom swojego chłopaka, stręczyciela, a jednocześnie ulegająca wpływom studenta, który wyzwala w niej wyższe aspiracje. W sumie jest zdana na pasożytniczą i pozbawioną wszelkich skrupułów postawę każdego z nich. Agnowska wydobywa ze swojej roli wiele odcieni, wiele postaci tego samego pragnienia. Najpierw obdarza swoją bohaterkę dziewczęcą naiwnością, potem gorzkim rysem człowieka skazanego na zbyt daleko posunięte kompromisy. Z walorów swojego zgrabnego ciała potrafi uczynić na scenie niewinny znak młodości, ale także bez najmniejszego trudu prezentuje się jako towar erotyczny. Balansowanie na granicy między naturalnością a pokusą pogłębia sylwetkę Mady. Czy w finale dojrzewa do pewnej autonomii? Tego nie wiemy. Może to, co zapowiada w chwili ostatecznego rozczarowania swoimi partnerami, kryje tylko chęć wzbudzenia litości, a nie rzeczywiście nową tożsamość. Bohdan (Michał Kosela) i Cezary (Piotr Mokrzycki) to skrajnie i dosyć schematycznie zarysowane postaci. Pierwszy jest mięśniakiem, którego inteligencja sprowadza się do cwaniackiego sprytu, drugi – jest tak uformowany wewnętrznie, że dla każdej nielojalności potrafi znaleźć elegancko brzmiące usprawiedliwienie. W sumie: często w dramacie spotykana para.

Dotąd była mowa o trzech bohaterach, jednak w sztuce biorą udział cztery postaci. Ta pomijana dotąd przez mnie istnieje na scenie od początku, ale jej status jest dość tajemniczy. To starszy, zaniedbany mężczyzna z siwą brodą i długimi włosami. Chodzi w kilcie, kamizelce z białego futra i klapkach na grube skarpety. Przez ramię ma przewieszony czarny, błyszczący worek. Wygląda jak wyciągnięty z lamusa hipis albo postarzały Chrystus. Czasem się odzywa, ale nie po to, by rozmawiać z pozostałą trójką, a tylko by wygłosić kwestię komentującą zdarzenie. Jego słowa zdają się układać w przypowieści. Jednak przychodzi moment, kiedy „Celt” (Włodzimierz Dyła), jak go tu nazywają, też się objawia jako polski emigrant, tyle że polityczny, z lat siedemdziesiątych. Poznajemy jego historię. Dorobił się, jednak żonę w ciąży wiózł do szpitala autobusem, co się źle skończyło. Zwariował i odtąd chodzi z kubeczkiem na żebry. Recytuje fragment Norwidowskiego Fortepianu Szopena, ten z frazą „Polska – przemienionych kołodziejów”. Jakże przewrotnie pobrzmiewa w przedstawieniu ten patetyczny tekst o kraju ojczystym! Strofy poezji zagłusza kakofonia obietnic składanych przez pozostałą trójkę. Z nakładających się głosów wyławiamy bałamutne obietnice przyjazdu do Polski: „tylko muszę to…”, „jak zrobię…”, „załatwię”, „uzyskam”, „zarobię”, odsuwające powrót w nieokreśloną przyszłość.

Zawadzki nie posłużył się w spektaklu konwencją realistyczną, ale w budowaniu scenicznej rzeczywistości wykorzystał efekt przerysowania. Dzięki temu wszyscy bohaterowie pozostają właściwie typami scenicznymi. Ich portrety szkicowane są grubą kreską. Pewna sztuczność dotyczy także choreografii przedstawienia (Katarzyna Kostrzewa). Postaci przemieszczają się z wielkim pośpiechem tam i z powrotem po kilku zaledwie liniach prostych, co podkreśla automatyzm ich działań, sprawia wrażenie, jakby nie mieli indywidualnego wpływu na wytyczenie własnych dróg. Aktorskie głosy i intonacje również uległy tu znaczącemu sformalizowaniu. Bohaterowie pogrupowani w duety wykrzykują angielskie „siuuur” o przeciąganej z lubością samogłosce, tak aby się układała w triumfalnie brzmiącą melodię.
Brzmi bardzo efektownie, ale równocześnie jest jak podrabiany dowód tożsamości, dokument wrastania w nową rzeczywistość. Dzięki groteskowej konwencji przygnębiająca opowieść Cărbunariu uniknęła tabloidowej ckliwości lub sensacyjności. Pozwoliła się natomiast przejrzeć w krzywym zwierciadle np. naszej religijności. Tak właśnie wygląda scena uczestnictwa we mszy, utożsamiana raczej z obyczajem bywania w kościele raz od Wielkiej Nocy niż z zaspokajaniem prawdziwych potrzeb duchowych.

…Nie czekajcie to przedstawienie zgłębiające problemy, które w polskiej dramaturgii poruszył już Mrożek w Emigrantach i Głowacki w Antygonie w Nowym Jorku. A i telewizja poświęciła opisowi życia na obczyźnie serial Londyńczycy. Tak szerokie zjawisko domaga się wszechstronnej analizy, a przede wszystkim postawienia wielu pytań. Rumuński dramat, dostosowany do polsko-irlandzkich realiów przez Szymona Bogacza, tylko uzupełnia naszą wiedzę o trudnościach, jakie sprawia adaptacja do innej rzeczywistości kulturowej i ekonomicznej. Na parę pytań jednak odpowiada. Nabieram przeświadczenia, że tym, co decyduje o przegranej bohaterów tej sztuki, może być przede wszystkim brak samoświadomości. Brak własnego pomysłu na życie. Przecież oni tuż po pierwszych niepowodzeniach w Irlandii  zaczynają mówić o jeszcze jednej, nowej „ziemi obiecanej”: „A w Ameryce to…”. A więc oczekują, że to okoliczności zewnętrzne wprawią ich w dobrostan. Perspektywa „lepiej i więcej” zdaje się zrośnięta z coraz to nowym, mitycznym, „gdzie indziej”. Sukces jest fetyszem w nad wyraz enigmatycznie określonej postaci. Niemożność ustalenia indywidualnego pułapu osiągnięć nie pozwala rozgościć się bohaterom w żadnym miejscu, rozsmakować w życiu takim, jakie ono jest, i przez to skazuje ich na wieczną tymczasowość.

Tak. Chociaż wałbrzyski spektakl nie odkrywa nowych prawd, jednak te znane powtarza w nowej formie. I to wystarczy, żeby go serdecznie polecić.

Magdalena Jankowska
teatralny.pl
24-10-2014